Czesław Czapliński

Czesław Czapliński: Tysiące pomysłów, milion zdjęć

Agencja Informacyjna | Czesław Czapliński: Ważni są ludzie i sytuacje, w jakich ich poznajemy i co z tego potem wynika. O tym, że zostałem w Nowym Jorku na stałe, po wyjeździe z Łodzi, w 1979 roku, zdecydowała pewna przygoda, jaka mi się tam przydarzyła.

Monika Nowakowska przeprowadziła retrospektywną rozmowa z Czesławem Czaplińskim – światowej sławy polskim fotografikiem i fotoreporterem, z okazji wystawy „Amerykański sen Czesława Czaplińskiego” w Łódzkim Domu Kultury.

Czesław Czapliński – wywiad

Po raz kolejny pokazuje Pan, w rodzinnej Łodzi, swoje fotografie, w tym słynne „Maski” Jerzego Kosińskiego, premierowo prezentowane w 1992 roku w łódzkim Muzeum Sztuki. Skąd wybór takich a nie innych cykli na wystawę, dość prowokacyjne zatytułowaną: „Amerykański sen Czesława Czaplińskiego”?

Czesław Czapliński: W pierwszą rocznicę śmierci Jurka, mojego przyjaciela, miałem dużą wystawę „Jerzy Kosiński. Twarz i maski” w Muzeum Sztuki w Łodzi pt., którą zaproponował mi Ryszard Stanisławski – legendarny dyrektor tej placówki,. To było wielkie wydarzeni, ekspozycji towarzyszyło sympozjum poświęcone Jerzemu Kosińskiemu. Przypomnę, że był on prezesem amerykańskiego PEN Clubu przez dwie kadencje, ale przede wszystkim znanym i cenionym pisarzem, którego powieści zostały przetłumaczone na 30 języków i sprzedane w nakładzie 70.000.000 egzemplarzy. Ciągle wychodzą wznowienia jego książek. Czas jest najlepszym sędzią. 

Czesław Czapliński: Czas jest najlepszym sędzią

Jeżeli odrzucimy sensacje, zwłaszcza związane z samobójczą śmiercią pisarza, wyłania się postać wyjątkowego Człowieka, który swoją pasją tworzenia wciąż zadziwia, a osiągnięciami mógłby obdzielić wielu. Po wystawie „Jerzy Kosiński. Twarz i maski” miałem jeszcze kilka mniejszych prezentacji fotografii w Łodzi, w tym w Łódzkim Towarzystwie Fotograficznym przy Piotrkowskiej 102, którego byłem kiedyś członkiem. Łódź to dziś duże europejskie miasto, które się fantastycznie rozwija.

Nawiązaniem do jego wielokulturowości są prezentowane na wystawie zdjęcia Stanisława Lema i Tadeusza Różewicza (przygotowane na 100-lecie ich urodzin, obchodzone w Polsce w 2021 roku), portrety Ryszarda Kapuścińskiego, na którego 90. urodziny została w tym roku wydana moja 45. książka „Życie w podróży. Życie jako podróż. Rozmowy”.

Szczególnej wymowy nabierają zdjęcia profesora Zbigniewa Brzezińskiego, wybitnego polityka i męża stanu, doradcy Jimmy’ego Cartera – prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki, który mówił: „Bez Ukrainy Rosja przestaje być imperium, ale z Ukrainą podporządkowaną i obezwładnioną automatycznie staje się imperium. Rosja może być albo imperium, albo demokracją, ale nie może być jednym drugim.” Kontekstem dla nich są panoramy Kijowa.

Na wystawie nie mogło zabraknąć fotografii Nowego Jorku, z którym jestem od ponad 40 lat związany i który wciąż mnie inspiruje. Tam zaczął się i wciąż trwa mój amerykański sen o sławie, pieniądzach, międzynarodowej karierze.

Uprawia Pan zawód fotoreportera, z którym kojarzą się szczęście do ludzi, miejsc i zdarzeń. Co zadecydowało o Pana międzynarodowym sukcesie? 

Czesław Czapliński: Ważni są ludzie i sytuacje, w jakich ich poznajemy i co z tego potem wynika. O tym, że zostałem w Nowym Jorku na stałe, po wyjeździe z Łodzi, w 1979 roku, zdecydowała pewna przygoda, jaka mi się tam przydarzyła.

Czesław Czapliński: Kiedy poczułem nóż na gardle przewinęło mi się przed oczami całe życie.

Mianowicie chodziłem po Nowym Jorku, z moim sprzętem fotograficznym na wierzchu, a dodam, że był to efektowny Canon z teleobiektywem. Gdy byłem na słynnej 42nd Street, poczułem nóż na gardle, następnie dwóch facetów wyrywało mi sprzęt i po chwili zniknęli, choć w koło było pełno ludzi. Nikt na to nie zwrócił uwagi i nie zareagował. Co ciekawe, w czasie, kiedy poczułem nóż na gardle, w ułamku sekundy, w trójwymiarowych, kolorowych obrazach, przewinęło mi się przed oczami całe życie. Pamiętam to do dziś, jako coś niesamowitego. 

Oczywiście sprawców napadu nie udało się ująć a następnego dnia za pieniądze, które miałem przeznaczone na pobyt w Nowym Jorku, kupiłem nowy aparat. To z kolei spowodowało, że aby móc dalej funkcjonować w Stanach Zjednoczonych Ameryki, poszedłem do jednego z najlepszych studiów fotograficznych na Manhattanie przy 46. Street, przy 5th Avenue.

Tam przychodzili członkowie grupy Magnum Photos: Henri Cartier-Bresson, Robert Capa, David Seymour… Cudem mnie przyjęli, nie wierząc, że znam wszystkie etapy produkcji fotograficznej, udało mi się tam przepracować rok i wiele nauczyć. Po tym doświadczeniu już wiedziałem, że dam sobie radę w Ameryce. 

Drugim takim szczęśliwym przypadkiem było spotkanie i przyjaźń z Jerzym Kosińskim, który znał wszystkich ważnych ludzi w Nowym Jorku i co najważniejsze: jego wszyscy znali. Poznałem Jurka w 1981 roku, podczas przygotowań mojej pierwszej wystawy portretów fotograficznych wybitnych Polaków, mieszkających w Nowym Jorku.

Kiedy w największej księgarni nowojorskiej Barnes & Noble zobaczyłem książkę Jerzego Kosińskiego „Passion Play” (1979 r.),a w zamieszczonej tam biografii informację, że autor pochodzi z Łodzi, wiedziałem, że muszę go „mieć” na wystawie. Nie było to łatwe. 

Zdobyłem adres i telefon z Polskiego Instytutu Naukowego, którego był członkiem. Zadzwoniłem, odebrała Kiki – przyjaciółka Jerzego Kosińskiego. Wytłumaczyłem jej łamaną angielszczyzną, że przygotowuję wystawę i chciałbym zrobić portret Jerzego Kosińskiego. W odpowiedzi usłyszałem, że wyjeżdżają na dniach do Szwajcarii i mam się odezwać się za pół roku… 

Pomyślałem sobie wtedy, że jeśli nie uda mi się dotrzeć do rodaka i to jeszcze urodzonego w tym samym co ja mieście, to nie odniosę sukcesu w Ameryce. I postanowiłem, że napiszę do niego list po polsku, aby Kiki nie mogła go przeczytać. Zaniosłem list do recepcji budynku, w którym mieszkał Jerzy Kosiński.

Chwilę po tym, jak wróciłem do domu, zadzwonił telefon. To był Jerzy Kosiński! Powiedział, że przeczytał list i zaprasza mnie jutro na 15 minut, bo jest bardzo zajęty przed wyjazdem. Poszedłem i zostałem cały dzień. Tak się zaczęła nasza wielka przyjaźń łodzian za oceanem, która trwała do 3 maja 1991 roku.

Lataliśmy wspólnie po świecie, w tym do Izraela i Polski, dzięki Jurkowi poznałem ciekawych i znaczących ludzi, takich jak nasz wybitny rodak, Zbigniew Brzeziński.

Podobno ma Pan około 1.000.000 posegregowanych zdjęć. Czy archiwizuje Pan także fotografie analogowe, od której Pan zaczynał swoją przygodę z obiektywem? 

Czesław Czapliński: Połowa mojego zawodowego życia to fotografia tradycyjna, na kliszach wywoływanych w ciemni. W 2000 roku przeszedłem na fotografię cyfrową. Zdjęcia analogowe, zamieniane przez skanowanie na cyfrowe, służą mi przy różnych okazjach, a ich wartość rośnie z czasem. 

Podam przykład: w 1985 roku fotografowałem w Nowym Jorku biznesmena Donalda Trumpa. Po kilku latach pokazałem jego zdjęcie na wystawie „Twarzą w Twarz” w Galerii Zachęta w Warszawie. W wernisażu uczestniczył ambasador amerykański, właśnie ze względu na portrety wybitnych Amerykanów.

Ale to nie koniec tej historii. Wieczorem 5 lipca 2017 roku czekam na warszawskim lotnisku na przylot Air Force One z Donaldem Trumpem – wówczas prezydentem Stanów Zjednoczonych Ameryki. Jednego z dyplomatów, oczekujących na lotnisku zapytałem, czy wie, „dlaczego dziś przylatuje Donald Trump?” – „Nie wiem” – powiedział. „Bo dziś są moje urodziny” – odparłem. Zaczął się śmiać. 

Tak na poważnie to 6 lipca 2017 roku media donosiły, że Andrzej Duda – prezydent Rzeczpospolitej Polskiej dał prezydentowi Donaldowi Trumpowi wzruszający prezent, który wywołał szeroki uśmiech na twarzy amerykańskiego gościa.

Otóż jeden z najważniejszych wówczas ludzi na świecie dostał… kolekcję swoich zdjęć, wykonanych w 1985 roku w Nowym Jorku przez polskiego fotografa Czesława Czaplińskiego. To jeden z przykładów na to, jak zdjęcia z biegiem lat zmieniają swoją wartość, również w zależności od tego, kim stają się uwieczniane na nich postacie.

Fotografia, zwłaszcza dokumentalna, to pasja ale i biznes, umiejętność negocjacji, konsekwencja, długofalowość działań. Czy tego można się nauczyć czy z tym trzeba się urodzić? 

Czesław Czapliński: Benedykt Jerzy Dorys doradził mi, żebym był, jak on przed wojną, najdroższy na rynku

Czesław Czapliński: Mój Mistrz Benedykt Jerzy Dorys (1901-1990), wybitny warszawski fotograf-portrecista, który rekomendował mnie do Związku Polskich Artystów Fotografików w 1987 roku, doradził mi, abym tak, jak on przed wojną, był… najdroższy na rynku. I tak też robię, świadomie windując ceny za moje fotografie i podkreślając ich wartość. 

Po śmierci Benedykta Jerzego Dorysa zrobiłem w Muzeum Narodowym w Warszawie w 2007 roku dużą wystawę z albumem „Artyści. Portrety ostatniego stulecia”, pod patronatem Marii Kaczyńskiej. W pierwszej części pokazywane były wykonane ze starych zdjęć, powiększonych do formatu 100 na 70 cm, portrety wykonane przez Dorysa, druga część wystawy obejmowała portrety znanych postaci autorstwa Benedykta Jerzego Dorysa i mojego, tylko zrobione 30 lat później.

Jedną ze sportretowanych była aktorka Nina Andrycz, którą pewien dziennikarz zapytał, które z jej zdjęć jest lepsze: Dorysa czy moje? Nina Andrycz wybrnęła z tego dyplomatycznie: „Bardzo lubię portret pana Czesława Czaplińskiego, ale na portrecie Benedykta Jerzego Dorysa jestem młoda i to jest może ważniejsze” – powiedziała. Oczywiście dziś takie zdjęcia mają dodatkową wartość. 

Czasami nie chcę sprzedawać swoich fotografii. Tak było tuż po śmierci Jurka Kosińskiego, którego wielokrotnie portretowałem. O zakup cyklu jego ekspresyjnych zdjęć „Maski” zwrócił się do mnie we wrześniu 1991 roku magazyn „Vanity Fair”. Byłem wtedy poza Nowym Jorkiem i nie chciałem jeszcze ich publikować. Podałem więc redakcji zawrotną sumę, licząc, że się rozmyślą. Ku mojemu zdziwieniu kupili 10 portretów.Do dziś jest to największa kwota, jaką mi zapłacili. Nie mogę niestety powiedzieć jaka, gdyż musiałem podpisać zobowiązanie, że jej nie ujawnię…

Fotografuje Pan przede wszystkim ludzi ale także inspirujące miejsca, takie jak Nowy Jork, którego panoramy można oglądać na wystawie w ŁDK. Jaki klimat ma to miejsce, w którym spędza Pan każde pól roku? 

Czesław Czapliński: W ostatnich latach tak sobie podzieliłem rok, że latem jestem w Warszawie, a szerzej w Europie, a zimą w Nowym Jorku, a szerzej w Ameryce. W latach 80. XX wieku, po otrzymaniu obywatelstwa amerykańskiego, przylatywałem po kilka razy do roku do Warszawy. Wówczas ludzie, z którymi współpracowałem, nie bardzo wiedzieli, gdzie aktualnie jestem. Teraz jest prościej i cała moja aktywność zawodowa jest ustawiona pod tym kątem.

Nowy Jork, to niewątpliwie „Stolica stolic”, jak napisał Edward Redliński w katalogu mojej wystawy „Nowy Jork od realizmu do abstrakcji”, zorganizowanej w 1991 roku w warszawskiej galerii Zachęta. W Nowym Jorku nie chodzi się, tylko „biega”, więc jak przylatuję do Warszawy, muszę zwolnić. Tak samo jest z precyzją umawiania się: w Nowym Jorku trzeba być na czas. Tam na spotkanie przychodzi się wcześniej i wchodzi dokładnie o umówionej godzinie. 

Inspirującym miejscem w Nowym Jorku były dla mnie wieże World Trade Center. Fotografowałem je od samego początku mojego pobytu w tym mieście. Kiedy w 1979 roku wyszedłem z ciemnego metra i zobaczyłem ten wyjątkowy widok, doznałem szoku. W promieniach ostrego, porannego słońca, odbijającego się w milionach szklanych tafli, ujrzałem nierealnie wyniesione do góry dwa wieżowce. Wrażenie to porównać mogę chyba tylko z pierwszym lotem samolotem. Myślę, że podobne odczucie miał pielgrzym, który w XII wieku stanął przed gotycką katedrą Notre-Dame w Paryżu. 

Przez kolejne lata World Trade Center były dla mnie punktami orientacyjnymi w gąszczu dolnego Manhattanu oraz miejscem, gdzie zabierałem rodzinę i znajomych, którzy odwiedzali Nowy Jork. Fotografując je, myślałem o wieżach bardziej w kategorii dzieł sztuki, niż budowli użytkowych. Wieże World Trade Center kojarzyły mi się ze współczesną rzeźbą, ich prostota i majestatyczna wyniosłość onieśmielały, fascynowały mnie też ich dane techniczne. 

W latach 90. XX wieku zacząłem zbierać materiały do reportażu o kompleksie WTC, składającego się z siedmiu budynków, z górującymi nad nimi Twins Towers. Doskonale pamiętam wczesne popołudnie 11 września 2001 roku, które spędzałem w Warszawie. Z Łodzi zadzwoniła do mnie mama i powiedziała, że samoloty uderzyły w wieżowce, w których byliśmy podczas jej wizyty w Nowym Jorku. Włączyłem telewizor aby obejrzeć amerykanską telewizję CNN i kilkakrotnie obejrzałem scenę katastrofy. Miałem wrażenie jakbym oglądał symulację komputerową…

Pojawiające się nowe informacje i komentarz nie pozostawiały jednak cienia nadziei, że nie jest to film science fiction. Dzięki moim dokumentacjom World Trade Center uczciłem pierwszą rocznicę ataku terrorystycznego wystawą fotografii w Muzeum Narodowym w Warszawie. W piątą rocznicę zamachu pokazałem zdjęcia wież w Pałacu Kultury i Nauki, a w 2021 roku, 20 lat po zniszczeniu wież, w stołecznym Parku Skaryszewskim odbyła kolejna wystawa moich zdjęć, nieopodal pomnika Polaków poległych w World Trade Center. 

Wracając do Pana łódzkich korzeni, przypomnijmy, że przed wyjazdem do Stanów Zjednoczonych Ameryki studiował Pan biologię na Uniwersytecie Łódzkim i fotografował owady. 

Czesław Czapliński: Jednym z prezentów z okazji mojej pierwszej komunii świętej był aparat fotograficzny, Smiena – wyprodukowany w Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. Przyznam, że zupełnie nie wiedziałem, co z nim mam zrobić. Przeleżał jakiś czas w pudełku, nierozpakowany.

W szkole średniej, a uczęszczałem do XI Liceum Ogólnokształcącego im. Michała Kajki, jeden z kolegów przynosił odbitki zdjęć do szkoły. Bardzo mnie zainteresowało, jak zdjęcie powstaje. Wizyta w ciemni fotograficznej kolegi zrobiła na mnie wtedy duże wrażenie, ale dalej byłem dyletantem w tej dziedzinie. 

I znów zadecydował przypadek. Przechodząc główną ulicą Łodzi, Piotrkowską, pod numerem 102 odkryłem siedzibę Łódzkiego Towarzystwa Fotograficznego, a w oknie ogłoszenie o kursach fotograficznych, prowadzonych przez profesorów łódzkiej szkoły filmowej. Wszedłem do środka i zapisałem się. Po kilku miesiącach robienia pierwszych zdjęć i odbitek w ciemni, zostałem przyjęty do Łódzkiego Towarzystwa Fotograficznego w 1971 roku. 

Członkostwo w prestiżowym Łódzkim Towarzystwie Fotograficznym to osobny rozdział w moim życiu. Wtorkowe spotkania dla członków stowarzyszenia były dla mnie świętością, podobnie jak biuletyn Łódzkiego Towarzystwa Fotograficznego, który był moją pierwszą przygodą z dziennikarstwem. Poznałem tam wiele wybitnych postaci, m.in. prof. Janusza Hereźniaka, biologa, który należał też do Związku Polskich Artystów Fotografików.

Spotkaliśmy się ponownie na Wydziale Biologii i Nauk o Ziemi Uniwersytetu Łódzkiego, gdzie studiowałem. Poza entomologią, zajmowałem się tam również fotografią i zacząłem wydawać „Biuletyn Informacyjny Sekcji Fotografii Przyrodniczej Studenckiego Koła Naukowego Biologów Uniwersytetu Łódzkiego” w zawrotnym nakładzie 100 egzemplarzy. 

W końcu lat 70. XX wieku zrobiło mi się duszno i ciasno w Łodzi. Zostawiłem uczelnię, Łódzkie Towarzystwo Fotograficzne i pod pretekstem uczestniczenia w konferencji odontologicznej poleciałem do Kanady, wysiadając w Nowym Jorku. Oczywiście nie zerwałem kontaktów z Polską i Łodzią, korespondowałem z profesorem JanuszemHereźniakiem. Inną moją znajomością z czasów Łódzkiego Towarzystwa Fotograficznego był wybitny fotograf teatralny, Jerzy Neugebauer, zaprzyjaźniony z Jerzym Kosińskim, który też wystawiał zdjęcia w Łódzkim Towarzystwie Fotograficznym mieszkając w Łodzi. Ale nam przyszło się spotkać dopiero za oceanem.

Przygotował Pan wystawę w szczególnym historycznym momencie, stąd spontaniczna decyzja, żeby pokazać panoramy Kijowa, który fotografował Pan w 2010 roku. Jak Pan wspomina to miejsce i inne ukraińskie miasta?

Czesław Czapliński: Kijów –stolica Ukrainy, zrobił na mnie wielkie wrażenie, szczególnie jego monumentalne panoramy, które mają coś z widoków Nowego Jorku. Jak to miasto będzie wyglądało po wojnie, trudno dziś powiedzieć, na pewno inaczej niż na moich zdjęciach. I to jest jeden z powodów, dla których warto dokumentować zmieniającą się rzeczywistość.

Fotografowałem też Lwów, miasto na siedmiu wzgórzach, bardzo podobne do Lizbony. We Lwowie udało mi się odnaleźć olbrzymią pracownię, którą przed wojną prowadził wybitny polski malarz Jan Styka, twórca czterech panoram, w tym racławickiej. Dodam, że moją pierwszą książką, która ukazała się w latach 80. XX wieku w Nowym Jorku, była „Saga rodu Styków” – o Janie Styce i jego dwóch synach malarzach: Tadeuszu i Adamie. 

Pana fotograficznej pasji nic nie jest w stanie zatrzymać, proszę zatem zdradzić kolejne plany.

Czesław Czapliński: Pandemia koronawirusa SARS-CoV-2  trochę przystopowała przemieszczanie się po świecie, ale nie powstrzymała mojej aktywności zawodowej. W Ameryce mówi się, że będziesz tym silniejszy, im więcej zrobisz w czasie pandemii. Ja w czasie pandemii napisałem i opracowałem zdjęcia oraz teksty do prawie 500 blogów internetowych z cyklu „Portret z Historią”, przypominających wyjątkowe osoby i miejsca, które spotykałem, odwiedzałem i fotografowałem. W wielu przypadkach publikuję także nagrania z ich udziałem. Powstała nawet książka pod tym samym tytułem, wydana w 2021 roku, dostępna pod adresem: e-bookowo.pl, ale chciałbym, aby udało się również nakręcić filmy na podstawie tych materiałów.

Rozmawiała Monika Nowakowska.

Dziękujemy, że przeczytałaś/eś nasz artykuł do końca. Zapraszamy do lektury innych wywiadów, które znajdziesz tutaj.

AI, Wywiady /DEC/ 2.07.2024