Roman Mańka: Prezydent na czele rządu wybierany na siedem lat

 

Politycy mówią dzisiaj to co społeczeństwo chce usłyszeć, co nie oznacza, że to zamierzają robić – mówi Roman Mańka, dyrektora zarządzający Instututu Administracji i ekspert Fundacji FIBRE w rozmowie z Anną Kłys z Agencji Informacyjnej.


Roman Mańka – jest dyrektorem zarządzającym Instytutu Administracji w Warszawie, redaktorem naczelnym Czasopisma Popularnonaukowego Fundacji FIBRE oraz ekspertem tej organizacji. w zakresie filozofii polityki i socjologii polityki. Zajmuje się badaniami oraz analizami w dziedzinie obserwacji uczestniczącej. Jest autorem książek o tematyce dziennikarstwa śledczego i popularno-naukowych. W przeszłości publikował między innymi dla Gazety Finansowej, Forbes, Onet.pl., Interii.pl, Gentleman oraz Home&Market.


Anna Kłys, Agencja Informacyjna: Czego brakuje polskiemu państwu, aby można było o nim powiedzieć: silne, sprawne, nowoczesne?

Roman Mańka: Dwóch rzeczy: strategicznego myślenia i wewnętrznej spójności. Wszystkie inne dysfunkcje stanowią w mniejszym lub większym stopniu pochodną tych dwóch mankamentów.

Uważa Pan, że polskie elity, które sprawowały władzę po 1989 roku, kierując transformacją, nie potrafiły myśleć strategicznie?

W różnych okresach najnowszej historii Polski powstały dwa ważne dokumenty analityczne: pierwszy „Państwo i My” sporządzono pod kierownictwem prof. Jerzego Hausnera; drugi „Strategia odpowiedzialnego rozwoju” pod nadzorem premiera Mateusza Morawieckiego. W obydwóch wymienia się podobne dysfunkcje polskiego państwa, takiej jak właśnie: brak zdolności kreowania strategicznego myślenia, nieumiejętność realizowania różnych trybów rządzenia, słabe instytucje, pułapkę średniego rozwoju, pułapkę średniego produktu, czy obywatelską pasywność oraz roszczeniowość. Ja dorzuciłbym do tego jeszcze kilka innych elementów.

Na co by Pan jeszcze wskazał, czego nie zauważyli Hausner i Morawiecki?

W realnym życiu pewne rzeczy się przenikają, ale dla celów analitycznych można przeprowadzić operację ich rozdzielenia, wówczas obraz staje się bardziej przejrzysty, żeby nie powiedzieć ostry. Wyodrębniając dwie struktury: państwo i społeczeństwo, po jednej stronie otrzymamy przeregulowany (choć ja bym powiedział jeszcze inaczej: zrytualizowany) organizm, a po drugiej konsumpcyjny twór. Taki jest obraz Polski: przeregulowany porządek instytucjonalny, zrytualizowane postawy ludzi, którzy wchodzą w skład aparatu urzędniczego oraz konsumpcyjne społeczeństwo.

Na czym polega rytualizm administracji?

To zjawisko opisał kiedyś wybitny niemiecki socjolog, Max Weber w analizie zjawiska biurokracji. Na mnie jednak dużo większe wrażenie zrobiła praca amerykańskiego socjologa, George Ritzera, pt. Makdonaldyzacja społeczeństwa, który wyraźnie do Webera nawiązuje, stawiając przy tym – pewnie celowo dla wywołania wstrząsu w czytelniku – tezę, że pewne biurokratyczne praktyki doprowadziły do holokaustu. Niestety w Polsce mamy redundancję symptomów o takim charakterze.

To znaczy?

Przepis jest ważniejszy od człowieka oraz warunków i przesłanek sytuacji. Jednak za tym kryje się coś dużo bardziej głębokiego, niebezpiecznego: chodzi o to, że

urzędnicy państwa – na różnych jego poziomach – nie myślą; oczekuje się od nich automatycznego, mechanicznego, biernego wykonywania zadań, egzekwowania przepisów. To zaś prowadzi do dehumanizacji, odczłowieczenia.

Ritzer, pewnie przesadza, kiedy definiując procesy makdonaldyzacji, mówi o holokauście. Ale ma sto procent racji, gdy rysuje portret biernego, pozbawionego intelektualnej kreatywności urzędnika lub innego członka struktury społecznej. Przepisy są oczywiście ważne, jednak na pierwszym miejscu zawsze powinien być zdrowy rozsądek.

Twierdzi Pan, że w Polsce mamy do czynienia z tym zjawiskiem?

Często na określenie polskiego państwa publicyści używają definiensów: reaktywne, przeregulowane. To intuicyjne, choć trafne i słuszne spostrzeżenia; choć ja osobiście wolę używać terminu: zrytualizowane. Problem polega na tym, że w zrytualizowanej strukturze administracyjnej, w której zachowania urzędników ulegają standaryzacji, nastawiane są na bierną powtarzalność, notoryczne wykonywanie tych samych czynności, nie są w stanie poradzić sobie w sytuacjach spontanicznych; czyli zatraciły lub – mówiąc precyzyjniej – nie wykształciły w sobie zdolności do zareagowania państwa na nowe zdarzenia, nie wspominając już o inicjowaniu własnych, kreatywnych działań.

Może stąd bierze się nieumiejętność kreowania strategicznego myślenia?

W środowiskach polskich elit, które rządziły po 1989 roku, było (i nadal jest) zbyt mało ludzi o humanistycznym wykształceniu; przy czym nie chodzi tu o fakt formalny, ukończenia technicznej bądź humanistycznej uczelni, politechniki lub uniwersytetu, ale o coś dużo bardziej ważniejszego: mentalność kulturową, usposobienie.

Humanistyczne wykształcenie, przy wszystkich innych definicjach, oznacza jedną kluczową zdolność: umiejętność dostrzegania głębszego sensu rzeczywistości, tego co nazywamy istotą rzeczy, abstrahowania od konkretnych oraz jednostkowych zdarzeń. Zazwyczaj za postrzeganymi naocznie faktami społeczno-politycznymi czy – ujmując problem w szerszym sensie – społeczno-kulturowymi, kryją się głębsze procesy. Trzeba umieć je zauważyć i zdiagnozować, tak jak Pitagoras zobaczył w rzeczywistości liczby, a Platon (poza rzeczywistością) idee.

W Polsce nauczyciele uczą matematyki, aby nauczyć ludzi liczyć; tymczasem w zachodnich kulturach matematyki uczy się po to, aby nauczyć abstrakcyjnego myślenia, które bardzo pomaga również w myśleniu strategicznym.

Skąd bierze się przeregulowanie państwa, o którym Pan wcześniej wspomniał?

Mógłbym wymienić wiele pomniejszych powodów, ale skoncentruję się na jednej fundamentalnej rzeczy: przeregulowanie państwa, czyli państwo określane przez publicystów, ale też i socjologów jako regulacyjne, to tylko powierzchowne zjawisko, swoisty wierzchołek góry lodowej, zaś pod spodem kryje się coś dużo bardziej poważnego: korupcja.

Mógłby Pan to wyjaśnić w formie bardziej opisowej?

W analizach biurokracji mówi się, że nowa regulacja może być determinowana dążeniami korupcyjnymi. Zrozumiemy to, jeżeli powiążemy ze sobą kilka elementów: proporcjonalny system wyborczy w wyborach do Sejmu, przeregulowanie prawo i deficyt innowacji.

W Polsce, mimo że Unia Europejska przeznaczyła na ten cel dziesiątki milinów euro, innowacja nawet nie drgnęła, państwo nie zdołało skutecznie pobudzić trendów innowacyjnych.

Już pięć lat temu postawiłem tezę, że przyczyną takiego stanu rzeczy jest nagromadzenie sytuacji korupcyjnych. Przeregulowanie prawa to inna strona tego samego procesu.

Ale jaki to ma związek z proporcjonalnym systemem wyborczym?

Nie chodzi tutaj o system proporcjonalny sam w sobie, tylko o konkretny model – taki jaki stworzono w Polsce w wyborach do Sejmu, oparty na wielkich przestrzeniach (okręgach) wyborczych. Ten system ekstremalnie centralizuje państwo, aczkolwiek oficjalnie deklarowana jest jego decentralizacja. W stopniu dalece nadmiernym wzmacnia władzę centralnych partyjnych liderów, kosztem podmiotowości parlamentarzystów. Poza tym, w ramach tej wersji modelu proporcjonalnego, dużo łatwiej jest „przemycić” grupom interesu czy nawet zorganizowanym strukturom przestępczym, własnych reprezentantów; dużo łatwiej „ukryć ich” w gąszczy kandydatów na rozbudowanych personalnie listach wyborczych.

W ten sposób wywierana jest presja na nowe regulacje prawa i w konsekwencji polskie prawo staje się mocno przeregulowane.

Parlament w Polsce pełni funkcję areny legislacyjnego lobbingu motywowanego dążeniami korupcyjnymi. Przedsiębiorcy, ludzie biznesu, potrafią liczyć i wiedzą, że bardziej opłaca im się kupić ustawę za kilkaset tysięcy złotych, która da im pozycję monopolisty na rynku, niż wprowadzić nowe rozwiązanie technologiczne za kilka milionów, dające przewagę konkurencyjną.

Dlatego polska gospodarka jest mało innowacyjna. Źródło dwóch negatywnych zjawisk: niedostatku innowacyjności oraz przeregulowania prawa jest takie samo: to korupcja.

Twierdzi Pan, że jednomandatowy system wyborczy ograniczyłby tego rodzaju działania korupcyjne?

Na pewno upodmiotowiłby wyborców, w obecnym systemie proporcjonalnym, jaki implementowano w Polsce, wyborca nie ma właściwie żadnych praw. Jednak, co jeszcze ciekawsze, niewiele praw posiadają również posłowie, którzy są właściwie w stu procentach zależnie od woli centralnych partyjnych liderów oraz zbiurokratyzowanych partyjnych centrali. W Polsce posłami zarządza się za pomocą sms-ów, dyktuje im co mają mówić w przestrzeni medialnej.

System jednomandatowy wprowadza dużo większą przejrzystość i ułatwia możliwość rozliczania konkretnych posłów, wprowadza realną selekcję elit. Ktoś kto przegrywa wybory nie może być liderem.

Ale nie jestem dogmatycznym zwolennikiem systemu jednomandatowego, uważam, że posiada również sporo wad. Wszystko zależy od szerszego kontekstu ustrojowego oraz spójności całego systemu państwa. Trzeba wprowadzać rozwiązania dobrze przemyślane, pragmatyczne, a przede wszystkim koherentne z całą otoczką systemową, wpisane w system.

Lewica ostrzega przed modelem jednomandatowym?

Polska lewica przestrzega również przed radykałami, fanatykami, skrajną prawicą. Zapomina jednak, że właśnie system jednomandatowy stanowi skuteczną zaporę przed ekstremistami, w krajach takich jak Stany Zjednoczone, Wielka Brytania, czy Francja. Atutem system jednomandatowego jest promowanie sił umiarkowanych, rozsądnych, odpowiedzialnych, kosztem formacji skrajnych, ale także wiele innych walorów: wymierność, przejrzystość, precyzyjnie przypisana odpowiedzialność, konsolidacja i skuteczność rządzenia, porządkowanie sceny politycznej, aktywizacja wyborców. Niesłusznie narzekamy często w Polsce na niską frekwencję; jestem w stanie się założyć, iż po wprowadzeniu systemu jednomandatowego frekwencja w wyborach poszybuje co najmniej o 20 proc. w górę, a co najważniejsze zwiększy się świadomość polityczna obywatelki – system jednomandatowy sam w sobie, poprzez swoją przejrzystość, dobrze edukuje społeczeństwo, zwiększa świadomość obywatelską.

Przywołam analogię: filozofowie oraz socjologowie sportu zastanawiają się, dlaczego piłka nożna stała się najpopularniejszą dyscypliną, przyciągającą dziesiątki tysięcy kibiców na stadiony i miliony ludzi na całym świecie przed telewizory, powód jest bardzo prosty: bo jest wymierna; bo określa proste, czytelne kryteria.

Nie chodzi jednak o to, aby system wyborczy był jednomandatowy czy proporcjonalny, gdyż to byłoby myślenie dogmatyczne, lecz by był przejrzysty i determinował pożądane z punktu widzenia państwa oraz społeczeństwa efekty.

Przeciwnicy modelu jednomandatowego zarzucają mu, że prowadzi do systemu dwupartyjnego?

Opinie tego rodzaju są konsekwencją powierzchownego, uproszczonego postrzegania rzeczywistości. Tymczasem trzeba patrzeć głębiej. W istocie jest dokładnie odwrotnie: system jednomandatowy buduje dużo bardziej pluralistyczne, zorganizowane sieciowo, wielonurtowe formacje polityczne; celowo kładę nacisk na słowo formacje czy bloki, a nie partie.

W ramach systemu jednomandatowego jednocześnie realizuje się kilka procesów: z jednej strony scena polityczna ulega uporządkowaniu, podział polityczny przybiera przejrzysty charakter; z drugiej powstają wielonurtowe, heterogeniczne pod względem politycznym, formacje polityczne. Uporządkowanie sceny politycznej, sprzyja racjonalnemu wyborowi.

W warunkach systemu proporcjonalnego koalicje zawiera się po wyborach, co pozwala na przyjmowanie postaw niewiążących wobec wyborców i stanowi swego rodzaju alibi dla faktu niezrealizowania programu; w modelu jednomandatowym koalicję zawiera się przed wyborami – wyborcy poznają priorytety programowe przed wyborami, które potem muszą być realizowane. W systemie proporcjonalnym politycy wyborców mogą sobie „olać”.

A zarzut że system jednomandatowy marnuje głosy?

Proszę policzyć ile głosów marnowane jest w ramach modelu proporcjonalnego…? ! W wyborach parlamentarnych z 2015 roku było to 16,62 proc., a w wyborach z 1993 roku prawie 30 proc.

Gdybyśmy policzyli to głębiej, uwzględniając czynnik indywidualny, personalny, a nie tylko polityczny, a więc biorąc pod uwagę kandydatów którzy nie zdobyli mandatów, a na których padły głosy, to system proporcjonalny marnuje głosy dużo bardziej niż model jednomandatowy. W Polsce olbrzymia część społeczeństwa nie ma w Sejmie reprezentanta, zaś wszyscy właściwie tracimy wpływ na swojego przedstawiciela minutę po wyborach. System proporcjonalny ogranicza możliwość wywierania presji na naszych reprezentantów i utrudnia wprowadzanie mechanizmu ich rozliczania.

Od wielu lat scena polityczna w Polsce jest „zabetonowana”?

Procesy petryfikacji sceny politycznej dają o sobie znać w dwóch punktach, jednak ten który zauważamy i o którym najczęściej wspominamy, jest dużo mniej istotny i wbrew pozorom oznacza dużo mniejsze zagrożenie od tego drugiego, niedostrzeganego, ale kluczowego.

Nie jest wielkim zagrożeniem zablokowanie sceny politycznej na poziomie globalnym, makropolitycznym, czyli ogólnokrajowym. Stabilizacja polityczna z punktu widzenie rozwoju Polski oraz skutecznych rządów jest nawet pożądana.

Wielkim zagrożeniem jest natomiast petryfikacja wewnątrz struktur partyjnych i zablokowanie mechanizmu selekcji elit. W ramach polskich partii coś takiego jak demokracja czy kontrola społeczna nie funkcjonuje.

Obserwuję życie polityczne na dole Polski, na poziomie prowincji, w różnych regionach od wielu lat, i pomijając małe wyjątki, wciąż dominują tam ci sami ludzie.

Dlaczego Polacy w tak niskim stopniu angażują się w życie publiczne, w działalność na rzecz państwa?

Arystoteles w swojej antropologii stwierdził, że człowiek jest „zoon politikon” (zwierzęciem politycznym) i że życie we wspólnocie jest jego naturalną potrzebą, zaś polityczne zaangażowanie pozwala mu na pełne rozwinięcie człowieczeństwa i jego wydatne dopełnienie. W ujęciu Arystotelesa człowiek jest zdeterminowany przez naturę wspólnotową i jest istotą społeczną.

Dwadzieścia wieków później, zaprzeczył tej tezie Thomas Hobbes, głosząc słynne: „homo homini lupus” (człowiek człowiekowi wilkiem), czyli mówiąc, że człowiek jest z natury zły, antyspołeczny, i że posiada naturę egoisty.

To jak to w końcu jest?

Antropologię Arystotelesa powinno się czytać w kontekście całego systemu filozoficznego który stworzył, gdzie niezmiernie ważne, fundamentalne i kluczowe, jest rozróżnienie dwóch stanów: aktu i potencji (materii i możności).

Człowiek posiada w sobie potencjał natury społecznej czy politycznej, tyle tylko, że trzeba mu pozwolić ją rozwinąć, stworzyć odpowiednie warunki, aby ta możność mogła się zaktualizować. Wszystko zależy od ram systemowych (strukturalnych) oraz nastroju kulturowego, który zbudujemy.

Istnieje kilka fundamentalnych powodów, dla których ludzie w Polsce nie angażują się aktywnie w życie publiczne; część z nich posiada postać strukturalną, inne kulturową. Po jednej stronie, w aspekcie faktorów strukturalnych, mogę je wszystkie spuentować jednym za pomocą jednego czynnika, którego znaczenie socjologowie bardzo często uwypuklają, czyli brakiem poczucia sprawczości; po drugiej, a więc w sferze przesłanek kulturowych, nadmiernym forsowaniem mentalności konsumpcyjnej.

Wiele mówiło się w Polsce o zbudowaniu społeczeństwa obywatelskiego, tymczasem stworzono coś zupełnie przeciwnego i szkodliwego: społeczeństwo konsumpcyjne.

Jak jest związek pomiędzy społeczeństwem konsumpcyjnym a zaangażowaniem w sprawy publiczne?

Kluczowe! Gdy rząd PiS wprowadzał ograniczenia handlu w niedzielę, zwróciłem uwagę na głębszy sens tego przedsięwzięcia, totalnie pomijany w różnego rodzaju analizach, nawet przez tych, którzy konkretne rozwiązania inicjowali. Mniej istotne są bowiem wątki ekonomiczne czy te związane z prawami pracy, a najistotniejszy jest wymiar kulturowy całej sytuacji. Szybko okazało się, że ludzie nie mogąc odwiedzać wielkich handlowych galerii, zaczęli oddawać się zajęciom dużo bardziej estetycznym, chodząc na spacery, do kina, lub do teatru.

Kiedyś, w ramach prowadzonych przeze mnie analiz socjologicznych, z zakresu obserwacji uczestniczącej (jest to bardzo polska metoda stworzona przez wybitnego socjologa Bronisława Malinowskiego) policzyłem osoby wchodzące w niedzielę do jednego ze sklepów w dużej galerii handlowej w Warszawie. Okazało się, że w ciągu godziny pomiędzy 20.00 a 21.00 do pomieszczenia weszło 80 osób, podczas gdy do lokalu wyborczego, w analogicznym czasie, przybyło 20. wyborców. To porównanie dużo nam mówi o polskim społeczeństwie.

Na człowieka można spojrzeć z dwóch perspektyw: obywatela lub konsumenta. Niestety w Polsce po roku 1989 pieczołowicie zadbano, aby w społeczeństwie większość stanowili konsumenci. Dlatego w naszym państwie taki wiele rzeczy się nie udaje.

Jaka jest różnica pomiędzy obywatelem a konsumentem?

Na pozór różnica sprowadza się do dwóch parametrów: aktywności i świadomości; aczkolwiek w istocie jest to jeden i ten sam parametr: świadomość. Konsument wydaje się być aktywny, jednak w rzeczywistości jest bierny, bo nieświadomy. Wśród zachowań ludzi możemy wyróżnić działania oraz reakcje. Wspomniany przeze mnie niemiecki socjolog Max Weber scharakteryzował działania jako poczynania ludzi, do których przypisany jest sens, a zatem muszą być one podejmowane świadomie, na tym paradygmacie opiera się cała socjologia humanistyczna: „Die verstehen sociologi”, przyjmuje się, że aby zrozumieć działania ludzi trzeba odczytać ich sens.

O działaniach możemy więc mówić jedynie wówczas, gdy są inicjowane świadomie; natomiast zachowania nieświadome nie są aktywnością, w głębszym sensie są biernością, zgodnie z założeniami behawioryzmu klasyfikuje się je jako reakcje.

Na tym polega zasadnicza różnica pomiędzy obywatelami a konsumentami, że pierwsi definiują i rozumieją społeczną rzeczywistość, zaś drugim tylko wydaje się, że cokolwiek rozumieją, lecz w rzeczywistości niczego nie rozumieją; pierwsi działają a drudzy reagują, czyli wbrew pozorom pozostają bierni.

Czyli wniosek z tego, że konsumentami łatwiej manipulować…

Pewne rzeczy, gdy się im dokładniej przyjrzymy mogą być zupełnie inne niż nam się wydaje; zjawiska które uważamy w rzeczywistości za pozytywne i pożyteczne, mogą być negatywne i niepożądane.

Mówiłem wcześniej, przy okazji systemów wyborczych, iż w Polsce niesłusznie narzeka się na niską frekwencję. Ten sam problem zauważono kilka lat temu na wydziałach socjologii i politologii czołowych amerykańskich uniwersytetów, dochodząc do wniosku, że frekwencja jest pojęciem idiosynkratycznym.

Bo wysoki udział w wyborach ma sens jedynie wówczas, gdy mamy do czynienia z świadomym społeczeństwem, gdy zaś społeczeństwo jest nieświadome pospolite, masowe ruszenie do urn, sprzyja najbardziej populistom.

 

Dlaczego tak się dzieje?

Wybory, choć są aktem zindywidualizowanym, posiadają jednak pewne cechy psychologii tłumu, socjologicznego mechanizmu, który świetnie opisał francuski psycholog społeczny Gustave Le Bon. W jego opinii, na skutek rewolucji przemysłowej i ukształtowania się społeczeństwa industrialnego, życie publiczne, w tym zwłaszcza sferę polityczną, zaczynają opanowywać tłumy. Stanowią one anonimowe, amoralne twory, które są napędzane impulsami, popędami oraz emocjami, zaś ich cechami konstytutywnymi stają się zachowania irracjonalne. To zjawisko jeszcze bardzie wyraźnie występuje w społeczeństwie informacyjnym, zdominowanym przez mobilne social media i internet.

Patrząc na społeczeństwo z punktu widzenia wyborów można wyróżnić trzy zasadnicze grupy: Po pierwsze, aktywni-świadomi – to populacja o intensywnym zainteresowaniu politycznym, wyróżniająca się dużym poziomem socjalizacji politycznej, oglądająca codzienne serwisy informacyjne oraz programy publicystyczne, a nierzadko również angażująca się w wydarzenia polityczne, jednak najmniej liczna. Po drugie, aktywni-nieświadomi – tę z kolei kategorię stanowią ludzie uczestniczący w polityce incydentalnie, najczęściej raz na kilka lat, przy okazji jakichś wyborów, nie posiadają oni głębszego wyrobienia politycznego, ich poziom socjalizacji politycznej jest słaby, a w najlepszym przypadku przeciętny; jest to jednak grupa zdecydowanie najliczniejsza. Trzecią populację stanowią osoby bierne, które nie uczestniczą w wyborach, ani też nie angażują się w żadne inne wydarzenia publiczne. Wg szacunków prof. Radosława Markowskiego z Wyższej Szkoły Psychologii Społecznej w Warszawie, biernych wyborców, czyli takich którzy po 1989 roku nie odliczyli się ani razu przy okazji żadnych wyborów, jest w Polsce 30 proc.

Osoby bierne możemy sobie zostawić na boku. O wynikach wyborów w największym stopniu decyduje populacja numer 2, a więc osoby aktywne-nieświadome, gdyż jest to grupa najliczniejsza, która poprzez ilościowy fakt swoje liczebności rozstrzyga wyborcze wyniki. Do tego środowiska adresowany jest przekaz partii politycznych.

Czyli o wyborczych rezultatach przesądzają osoby nieświadome, które tylko na pierwszy rzut oka są aktywne, gdyż w gruncie rzeczy – poprzez swoją nieświadomość – są bierne; w przestrzeni politycznej zachowują się nie jak obywatele lecz jak konsumenci na rynku; nie podejmują świadomych działań z sensem, a jedynie reagują na dostarczane im bodźce.

Moim zdaniem o aktywności można mówić tylko przy założeniu świadomości. Nieświadomość jest bardziej subtelną formą bierności, nawet gdy powierzchowne symptomy temu zaprzeczają, wskazując na rzekomą aktywność.

Czyli dla władzy, dla polityków wygodna jest sytuacja, kiedy wyborcy zachowują się identycznie jak konsumenci?

Każda władza boi się obywateli. Analizując to słowo etymologicznie czy historycznie, idąc choćby za przykładem Sokratesa ze Starożytnej Grecji, obywatel to człowiek przede wszystkim wolny, świadomy, aktywny, niezależny, a tacy ludzie są dla władzy niewygodni, gdyż są dobrze immunizowani na jej manipulacje.

Faktycznie dzisiaj wobec społeczeństwa stosuje się metody i techniki, które od dawna wykorzystuje się w biznesie czy w handlu. Wszystko z powodu przejrzystości, ale chodzi o przejrzystość inaczej rozumianą. Za ideał demokracji uważana jest sytuacja, w której obywatele, świadomi wyborcy, kontrolują władzę za pomocą przejrzystości, ale dzisiaj sytuacja się odwróciła – to władza kontroluje społeczeństwo.

W jaki sposób władza może kontrolować polityków?

Francuski filozof i socjolog, Michel Foucault, pisał w „Nadzorować i karać”, że „ciemny loch z czasów średniowiecza został zastąpiony przez przezroczystą celę”, a zaraz dodał, że „przejrzystość jest pułapką”. Przed nadmiarem transparentności przestrzega również wybitny bułgarski politolog o proweniencji liberalnej, Ivan Krastew.

W tym punkcie widać również jak wymiar naocznościowy, empiryczny, postrzegany przez zmysły, powierzchowny, rozjeżdża się z tym co nazywamy istotą rzeczy. Cytując Platona można by powiedzieć: „prawda leży gdzie indziej”.

Żyjemy w świecie pozorów. Pozornie wydaje nam się, iż przejrzystość jest pozytywnym zjawiskiem, bo dzięki niej możemy kontrolować władzę, jednak sprawa wcale nie jest oczywista, zaś przejrzystość jest pojęciem z którym wiążą się różnego rodzaju idiosynkrazje: z jednej strony pożądanym, korzystnym lecz z drugiej wywołującym szereg negatywnych konsekwencji.

W warunkach społeczeństwa informatycznego, rozwoju telewizji cyfrowej oraz innych mediów elektronicznych, pojawienia się nowych – mobilnych i interaktywnych – ośrodków przekazu, wzrost przejrzystości przynosi więcej ujemnych konsekwencji niż dodatnich.

Dlaczego?

Bo nastawia polityków na populizm. Politycy wiedzą, że ich obserwujemy, że wszystko jest dostępne publiczności, że dziś społeczeństwo to jedno wielkie audytorium, i dlatego odgrywają przed nami teatr, realizują wcześniej wyreżyserowane i zaplanowane przez politycznych spin doktorów oraz strategów marketingowych, których osobiście nazywam menadżerami polityki, role. Mamy przekonanie, iż widzimy prawdziwe, realne oblicze polityków, lecz jest to tylko złudzenie, albowiem widzimy jedynie maski czy mówiąc językiem Ervinga Goffmana, fasady. To co współcześnie w największym stopniu zagraża demokracji, to zjawisko określone przez Jeremiego Benthama, twórcy futurystycznego projektu Panoptikonu, jako asymetria widzenia.

Czyli my obserwujemy władzę w ujęciu dramaturgicznym, fenomenalnym, pozornym, rzekomym, wykreowanym, a władza widzi nas w aspekcie jak najbardziej realnym, rzeczywistym, spontanicznym.

Sięgając po aparaturę pojęciową Immanuela Kanta można powiedzieć, że władza widzi noumeny, zaś my jedynie fenomeny. W świecie internetu oraz social mediów asymetria widzenia zwiększa się i jest jedną z najistotniejszych przewag władzy nad społeczeństwem.

Użył Pan określenie, że władza nas widzi. Co Pan rozumie pod tym pojęciem?

Pisząc, że „ciemny loch z czasów średniowiecza zastąpiła przezroczysta cela”, Foucault miał na myśli sytuację, w której możliwości inwigilowania społeczeństwa przeniosły się na coraz bardziej indywidualny poziom. On nawiązywał tam do zakładu karnego zbudowanego w wersji Panoptikonu, ale więzienne continuum, poprzez analogię, rozciągał na całe społeczeństwo; inaczej mówiąc: władza obserwuje nas permanentnie, każdego dnia i o każdej porze, my władzę zaś tylko wtedy kiedy ona tego chce, na jej zasadach, i w formie przez nią zaprojektowanej.

Każdy z nas ma telefon na oprogramowaniu Android, konto na Facebooku czy Twiterze, albo jeszcze inne profile, w różnych miejscach, w przestrzeni internetowej. Te narzędzia informatyczne działają w dwie strony, jak sama ich nazwa wskazuje są interaktywne: dostarczają nam wiedzy, ale również przekazują informacje o nas.

Wykonując najbardziej banalne czynności codzienne zostawiamy mnóstwo śladów elektronicznych, sami sami sobie nawet z tego nie zdajemy sprawy. Ktoś to później wszystko zestawia, bada, analizuje, a następnie ma to instrumentalne wykorzystanie w celach merkantylnych lub politycznych. Władza chce znać nasze pragnienia oraz potrzeby, żeby móc nami skuteczniej manipulować.

Tymczasem jak twierdził francuski filozof Georges Bataille: potrzeby są raczej skonstruowane niż immanentne, czyli uważał, że można je kulturowo wytworzyć w celu instrumentalnego oddziaływania na ludzi i uzyskiwania zamierzonych korzyści.

Czy w ten sposób powstają programy wyborcze?

Właśnie dlatego współczesna polityka stała się tak bardzo populistyczna. Rozwój techniczny, zwłaszcza w aspekcie mediów elektronicznych, doprowadził do radykalnego wzrostu przejrzystości, a to z kolei, w zestawieniu z wyborami bezpośrednimi, przyniosło brzemienne konsekwencje: politycy mówią dzisiaj to co społeczeństwo chce usłyszeć, co nie oznacza, że to zamierzają robić. Australijski politolog John Keane, z Uniwersytetu of Sydney, twierdzi, że demokracja liberalna wyczerpała swą formułę, gdyż nie pasuje do współczesnych czasów, i identycznie jak niegdyś w sferze ekonomicznej gospodarka feudalna, zostanie zastąpiona przez inny model polityczny.


O tym jak negatywnie przejrzystość, w zestawieniu z bezpośrednimi wyborami, wpływa na rządzenie, najlepiej informuję nas samorządy. Większość inwestycji realizuje się pod tak zwaną publiczkę i na pół roku przed wyborami. Tyle tylko, że to nie jest rządzenie odpowiedzialne.

Można temu jakoś przeciwdziałać?

Na poziomie centralnym, ogólnopolskim wprowadzić system prezydencki i jednokadencyjność, przy czym kadencję prezydenta wydłużyć, tak jak we Włoszech i niegdyś we Francji, do 7 lat.

Funkcję premiera można zlikwidować, na czele rządu powinien stać prezydent, wybierany w wyborach bezpośrednich i wyposażony w bardzo silne prerogatywy.

Niespójność systemu o której mówiłem na początku przejawia się między innymi w tym, że w Polsce, w porządek konstytucyjny wpisano strukturalnie dualizm władzy, nie rozdzielono precyzyjnie kompetencji ustawodawczych od wykonawczych, jak również nie określono czytelnie roli prezydenta i premiera; to w przeszłości powodowało ostre konflikty i nadal powoduje. Jednak tego rodzaju niekoherentnych rozwiązań jest w polskim systemie politycznym dużo więcej. Tymczasem system musi być spójny.

W samorządzie ograniczono możliwość sprawowania władzy do dwóch kadencji?

Akurat na tym poziomie nic to nie da.

A na prezydenckim da?

Pożądane jest spojrzenie kontekstualne i systemowe. Żeby wprowadzić dane rozwiązanie należy najpierw rozważyć je w kontekście globalnym, całego systemu oraz funkcjonalnego środowiska, w którym ma być implementowane. To co nie sprawdziło się na jednym poziomie, może sprawdzić się na innym.

Do tej pory było tak, że prezydenci w pierwszej kadencji zabiegali o popularność żeby załatwić sobie reelekcję na drugą; stąd unikali tematów trudnych i niepopularnych decyzji; czasami też sięgali po weto determinowani motywami populistycznymi – np. prezydent Aleksander Kwaśniewski zablokował w ten sposób dobrą reformę podatkową; a prezydent Lech Wałęsa, żeby zwiększyć własne szanse wyborcze i przesunąć ciężar odpowiedzialności za sprawowanie władzy w stronę rządu, rozwiązał parlament.

Pierwsza kadencja zawsze była traktowana instrumentalnie jako narzędzie dla wywalczenia drugiej , to jednak powodowało, że była mało efektywna i przede wszystkim realizowana w trybie populistycznym, w wymiarze tego co nazywamy poppolityką.

Wydłużenie kadencji do 7 lat, spowoduje, iż prezydent będzie miał dość czasu, aby rządzić skutecznie, uruchomić określone procesy, wdrożyć przemyślane strategie, i wprowadzić pożądane reformy.

Natomiast implementacja jednokadencyjności, ograniczenie kadencji do jednej, uwolni prezydenta od presji popularności, od pokus populistycznych i spowoduje, że będzie rządził w wymiarze bardziej transcendentnym, ponadczasowym, walcząc jedynie o jak najlepsze miejsce w historii.

Reasumując: obecny prezydent (dwu-kadencyjny) zabiega o drugą kadencję; prezydent wg mojej koncepcji (czyli jedno-kadencyjny), będzie zabiegał o wejście do historii i uzyskanie tam jak najlepszej pozycji. Nie będzie związany popularnością ani populizmem, a jedynie potrzebą uzyskania swego rodzaju „nieśmiertelności”, co powinno wywierć silny nacisk na dobre, pragmatyczne rządzenie, już od początku.

Generalnie zmiany we współczesnych systemach politycznych powinny iść w kierunku zapewnienia politykom niezależności od mediów oraz uwolnienia ich od imperatywu popularności, a także skłonności populistycznych. Trzeba wyjść z pułapki nadmiernej przejrzystości!

Dlaczego w takim razie twierdzi Pan, że ograniczenie kadencyjności na poziomie samorządów nic nie da?

Mówiłem już, że wprowadzane rozwiązania muszą być koherentne, a przede wszystkim dobrze wpisane w całość systemu; to co sprawdziło się i dobrze funkcjonuje w jednej przestrzeni, może dawać negatywne efekty oraz powodować dysfunkcję w innej.

W samorządach sytuacja jest odmienna. Ograniczenie kadencji do dwóch może zwiększyć presję na wchodzenie w transakcje korupcyjne. Ktoś kto będzie miał świadomość, że jest ostatnią kadencję (czyli drugą) albo że przed nim pozostała tylko jedna kadencja, może przejawiać podwyższoną skłonność do zachowań korupcyjnych. Presja historyczna, wywierająca nacisk na wejście do historii oraz uzyskanie znaczenia symbolicznego, raczej nie będzie na tym poziomie tak silna, jak na ogólnopolskim, w przypadku prezydenta.

Ponadto, w małych ośrodkach warunki politycznej gry dyktują struktury klientelistyczne, różnego rodzaju grypy interesów, spetryfikowane na przestrzeni wielu lat układy, dlatego obawiam się, że ten przepis stosunkowo łatwo będzie można ominąć. Może dochodzić do reprodukcji władzy w ramach tego samego układu politycznego czy towarzyskiego, a używając precyzyjniejszego desygnatu, klientelistycznego. Być może też realizowane zacznie być coś w rodzaju sukcesji rodzinnej, przywrócona zostanie w nowej formie zasada dziedziczenia władzy, funkcjonująca bezczelnie pod przykrywką demokracji – nie będzie mógł kandydować konkretny wójt lub burmistrz, to będzie kandydowała żona lub syn, może kolega. W ten sposób władza będzie replikowana.

Tak więc w małych ośrodkach to nic nie da, a tylko jeszcze może pogorszyć sytuację. Duże miasta się przed tym obronią, gdyż tu sytuacja polityczna jest bardziej złożona, istnieje większa kontrola społeczna, bardziej niezależne media, i przede wszystkim silniejsze partie polityczne.

Stwierdził Pan, że państwo polskie jest niespójne?

Występuje cały szereg dysharmonii, zarówno na poziomie globalnym, ogólnopolskim, jak i w sferze mikro, na szczeblu lokalnym. Poszczególne rozwiązania, mechanizmy, struktury, instytucje, porządki prawne nie korespondują za sobą; są niespójne oraz nielogiczne.
Najbardziej klasycznym przykładem jest poważny zgrzyt, z którym mamy do czynienia w przestrzeni konstytucyjnej, fundamentalnej z punktu widzenia funkcjonowania państwa. W obowiązującej w Polsce ustawie zasadniczej strukturalnie wpisana jest konfrontacja, generująca konflikty, awantury, spory, oraz nieporozumienia; podział prerogatyw pomiędzy ośrodkiem prezydenckim a rządowym nie został ściśle określony. Ten dualizm konstytucyjny pośrednio doprowadził do katastrofy smoleńskiej.

Ale jest wiele innych niespójności. Również na poziomie województwa utrzymywany jest dualizm władzy, w postaci instytucji rządowych (wojewody i urzędu wojewódzkiego) oraz samorządowych (marszałka i aparatu marszałkowskiego).

Struktura administracyjna polskiego państwa nie zazębia się, jest nielogiczna.

Województwa są niesymetryczne. Pomiędzy poziomem województwa a szczeblem powiatu istnieje zbyt duża przepaść, ten dystans utrudnia sprawną koordynację działań. Powiatów jest za dużo, a przez to są słabe; nie posiadają żadnej władzy zwierzchniej ani nadzoru nad gminami.

W 1998 roku, kiedy wprowadzano reformę administracji terytorialnej państwa oraz reformy samorządowe, popsuto struktury instytucjonalne państwa polskiego a nie polepszono.

W wymiarze samorządowym istnieje wiele innych szkodliwych z punktu widzenia demokracji oraz życia wspólnotowego mechanizmów, co najgorsze w sposób zalegitymizowanych przez prawo. To zniechęca obywateli do angażowania się w politykę.

Co w samorządzie zawodzi najbardziej?

Katastrofalne okazało się wprowadzenie w 2002 roku zasady bezpośrednich wyborów wójtów, burmistrzów, i prezydentów. Zwłaszcza w małych ośrodkach – gminach wiejskich i miasteczkach – poskutkowało to negatywnymi konsekwencjami. Na pozór w ten sposób zwiększono wpływ lokalnych społeczności na bieg samorządowych spraw, jednak za sferą złudzeń znów ukryła się drastyczna prawda: nie ludzie skorzystali na tym rozwiązaniu najbardziej lecz działające na poziomie prowincji klientelistyczne układy oraz grupy interesów. W efekcie, w wielu miejscach władza sprawowana jest w trybie kratokracji – paradoksalnie łatwiej było zmienić wójta czy burmistrza, przed 1998 rokiem, gdy organ wykonawczy wyłaniany był w formie pośredniej przez radę gminy czy miasta, niż aktualnie na zasadzie bezpośrednich wyborów.
Aktualnie funkcjonujące reguły gry wyborczej, zapisane w samorządowym prawie wyborczym, zdecydowanie faworyzują wójtów i burmistrzów już sprawujących władzę i sprzyjają powstawaniu, a także petryfikowaniu się klientelistycznych struktur. Zmiana władzy jest bardzo trudna do przeprowadzenia, nawet gdy jakość sprawowanych rządów pozostawia wiele do życzenia. Z drugiej strony, można być wójtem lub burmistrzem przez wiele lat, niezależnie od jakości sprawowania władzy.

W wielu samorządach rządzą wręcz gangsterskie kliki.

W jaki sposób przepisy wyborcze sprzyjają włodarzom już sprawujących rządy?

W małych ośrodkach, bezpośrednie wybory wójtów lub burmistrzów zestawiono z bezpośrednimi wyborami radnych w jednomandatowych okręgach wyborczych. To ewidentny przykład kolejnej systemowej niespójności i nielogiczności. Taka sytuacja radykalnie osłabia rolę opozycji i zmniejsza kontrolę społeczną, jednocześnie absolutyzując władzę wójta czy burmistrza. Nawet jeżeli do rady gminy bądź miasta wejdzie kilku radnych z list wyborczych konkurencyjnych wobec włodarza samorządowego, to w krótkim czasie po wyborach zostaną oni przez niego przechwyceni.

Wszyscy krytykowali projekt PiS, aby również w małych ośrodkach wprowadzić wybory proporcjonalne, tymczasem akurat w tym przypadku, zwłaszcza w kontekście silnej władzy organu wykonawczego (wójta lub burmistrza) był to bardzo dobry pomysł, zwiększający kontrolę społeczną, a przede wszystkim wzmacniający rolę opozycji. Jeżeli na przykład w jednomandatowych okręgach wójt czy burmistrz może wprowadzić 15 radnych na 15 miejsc, czyli pełną obsadę, to w wyborach proporcjonalnych ta sztuka by się na pewno nie udała. Szkoda, że PiS pod naciskiem różnych środowisk wycofał się z tego projektu.

Miał on jeszcze jedną ważną zaletę: porządkował sytuację w samorządach.

Obecnie istnieją nietransparentne, hybrydowe reguły gry – kandydatów do samorządu mogą zgłaszać zarówno partie polityczne, jak i lokalne komitety wyborcze. Z dwojga złego wolę partie, gdyż w ich ramach istnieje – mała bo mała – ale jednak jakaś kontrola instytucjonalna, natomiast lokalne komitety to często swoiste państwa w państwie, zdominowane przez rozmaite koterie towarzyskie, powinowactwa rodzinne, bądź grupy o charakterze gangsterskim.

Spowodowanie, a to pierwotnie zakładał forsowany przez PiS projekt, iż kandydatów do samorządu mogą zgłaszać tylko ugrupowania polityczne sprawiłoby, że partie polityczne w Polsce bardzo by się wzmocniły, gdyż osoby aktywne, aby ubiegać się o samorządowe mandaty i działać w samorządach, musiałyby się do nich zapisać.

Jest jeszcze jeden katastrofalny moment, powodujący że obecne warunki sprzyjają włodarzom samorządowym sprawującym władzę. Aby zgłosić kandydata na wójta lub burmistrza najpierw przynajmniej w połowie okręgów wyborczych należy zgłosić kandydatów na radnych. Pociąga to za sobą dwie fatalne, tragiczne konsekwencje: po pierwsze, buduje klientelizm już w punkcie wyjścia; po drugie, daje włodarzom samorządowym strukturalną (ale też i jakościową) przewagę, gdyż najlepsi działacze pójdą właśnie do nich. Ludzie w takich małych ośrodkach są zazwyczaj konformistami.

Czy oprócz wymienionych przez Pana determinant strukturalnych istnieją jakieś inne, które sprzyjają lokalnym władzom, „betonują” życie publiczne i blokują procesy wymiany elit?

Przed chwilą wymieniłem uwarunkowania strukturalne, ale obok nich istnieje jeszcze wiele faktorów kulturowych sprzyjających lokalnej władzy, w wydaniu wójtów czy burmistrzów. Nierzadko też pomiędzy wymiarem strukturalnym a kulturowym występuje funkcjonalna korelacja – np. klientelizm jest zjawiskiem strukturalnym, ale wywołuje również wiele istotnych konsekwencji kulturowych, między innymi posiada zdolność opiniotwórczą do wytwarzania narracji politycznych.

Klientelizm daje więc przewagę ilościową, ale być może jeszcze ważniejsza jest ta druga przewaga: jakościowa, kulturowa.
To jednak co sprzyja władzom samorządowym w największym stopniu, to – zapożyczając termin od amerykańskiego socjologa Roberta Mertona – rytualizm lokalnych społeczności. Ludzie boją się zmian, rezygnują z dążenia do sukcesu w zamian za gwarancję status quo i bezpieczeństwa.

Robert Merton, definiując typy zachowań dewiacyjnych w odniesieniu do zmiany, wymienił w społeczeństwie amerykańskim pięć grup: konformiści – to ci ze społecznych wyżyn (elity), którzy osiągnęli sukces i w zrozumiały sposób opowiadają się za utrzymaniem obowiązujących reguł gry, konserwacją systemu; inowacjoniści – tę populację stanowią ludzie, którzy niczego nie posiadają, ale chcą to zmienić, zabiegają o sukces wszelkimi możliwymi sposobami, nawet drogą niezgodną z prawem; nieobecni – to osoby z różnych względów nieuczestniczące w grze o sukces; zbuntowani, to jednostki, których pozycja w społeczeństwie jest najczęściej zła i dlatego buntują się przeciwko systemowi.

Moim zdaniem, najgorsi jednak są rytualiści: jest to patologiczna, najbardziej destruktywna forma konformizmu; grupę tę stanowią osoby z klasy niższej-wyższej, niższej-średniej, oraz średniej-niższej, które osiągnęły w życiu niewiele, ale rezygnują z dążenia do sukcesu i do wszelkiej zmiany, w zamian za źle pojętą gwarancję bezpieczeństwa. Ci ludzie uniemożliwiają wszelkie reformy.

Wspomniał Pan, że lepsza byłaby sytuacja gdyby w samorządach zwiększona rolę partii politycznych, jednak wielu ekspertów negatywnie ocenia skutki działania partii politycznych w życiu publicznym, zwłaszcza na poziomie samorządowym?

Kiedyś też tak myślałem, jednak dziś uważam inaczej. Ojcowie kościoła, w tym św. Augustyn mawiali: „Extra ecclesiam nulla salus” (pol. „Poza kościołem nie ma zbawienia”). Tak jak poza kościołem nie ma zbawienia, tak poza partiami politycznymi nie ma polityki i życia obywatelskiego. Jeden z największych błędów, jaki popełniliśmy w okresie transformacji, po 1989 roku, to – trochę z uwagi na doświadczenia historyczne i biorący się stąd resentyment – zdeprecjonowanie oraz zakwestionowanie roli partii politycznych. Tymczasem tak jak trudno jest zbudować silną reprezentację w piłce nożnej bez silnej ligi oraz klubów, tak samo nie da zbudować się silnego państwa bez silnych partii politycznych. To był jeden z największych błędów, który popełniono w Polsce. W Hiszpanii Partido Popular liczy ponad 700 tys, Partido Socialista Obrero Español – prawie 500, w Niemczech Unia Chrześcijańsko-Demokratyczna (CDU) – również 500 tys, podobnie niemieccy socjaliści, tymczasem w Polsce największe ugrupowanie liczą po zaledwie 40 tys, z czego połowa istnieje jedynie na papierze. W takiej sytuacji kontrola społeczna oraz mechanizm selekcji elit muszą działać bardzo słabo.

Ktoś niesłusznie założył, iż życie obywatelskie można realizować w organizacjach pozarządowych. One są oczywiście ważne, jednak mogą być co najwyżej uzupełnieniem dla aktywności obywatelskiej, nie zaś jej głównym nurtem. Zasadniczy bieg działalności obywatelskiej musi i powinien dokonywać się w ramach partii politycznych. Słabe partie, to słabe państwo oraz słabe społeczeństwo obywatelskie.
Poza tym, sytuacja w której dominują partie polityczne jest dużo bardziej transparentna niż system hybrydowy.

Czego życzyłby Pan Polakom na Święta Bożego Narodzenia?

Mam tylko jedno życzenie: żeby mogli przeżyć Święta prawdziwe, takie jak dawniej, pełne głębokiej refleksji, nadziei, emocji, tradycji i tego niezwykłego nastroju, który temu wszystkiemu towarzyszył; a nie Święta takie jak współcześnie, w ostatnich latach, które stały się symbolem i manifestem konsumpcjonizmu. Żartuję czasem, że chrześcijanom konsumpcjoniści ukradli Święta Bożego Narodzenia…

W tych życzeniach, kryją się jeszcze inne życzenia: żeby moi Rodacy byli wolnymi, świadomymi, aktywnymi obywatelami, identycznie jak Sokrates w Starożytnych Atenach, a nie konsumpcjonistami. Aby nie szli do polityki po pieniądze, bo od zarabiania pieniędzy jest biznes oraz działalność gospodarcza, a nie polityka. Droga do polityki może prowadzić przez biznes, ale nigdy w odwrotnym kierunku…

Życzę wszystkim niezwykłych, tradycyjnych, pełnych śniegu, marzeń i nadziei Świąt Bożego Narodzenia, a także Szczęśliwego Nowego Roku 2019! Oby był to dla Polski, Europy i nas wszystkich, Rok spełnionych marzeń i niezwiedzionych nadziei, ogromnych sukcesów, najlepszy z tych wszystkich, które do tej pory przeżyliśmy, a każdy następny jeszcze lepszy!!!

 

Agencja Informacyjna

Rozmawiała Anna Kłys

Agencja Informacyjna, Wywiady, 17.12.2018