Złym słowem zabija
Pierwsze dni stycznia i jedno z pierwszych poważnych zadań: kupić kalendarz. Trzeba się w końcu doprowadzić do porządku, mieć jakiś harmonogram życia.
Weszłam do sklepu. Było ich strasznie dużo. Wiele kolorów, formatów. Od zwyczajnie skromnych, po takie, które obfitują w obrazki i teksty, które chcą mi dyktować jak i po co mam wstawać z łóżka. W końcu jednak kupiłam ten, który przypomina mały kajecik. Jest prosty, ale wyróżnia się tym, że do każdego dnia ma przyporządkowaną jedną myśl. Zdanie, po które sięga się łapczywie, bo choć nie wierzy się w horoskopy, liczy się na małą, dobrą wróżbę, jakąś podpowiedź co do nadchodzącego dnia. Kalendarz, który jest zawsze pod ręką. To zapisany czas. Zaklęty czas. Moja garść piasku i jedna złudna nadzieja, że jest pod moim panowaniem, choć właśnie przesypuje się między palcami. Nadzieja, że jest moim sprzymierzeńcem, a więc jest zobowiązany do pomocy, współpracy, informowania o zbliżającej się katastrofie. Czas jest moim sprzymierzeńcem, choć do jego obowiązków należy również moja śmierć. Nie uzgadniamy jej warunków ani okoliczności. Nie gwarantuje mi dotarcia do ostatniej strony.
Kalendarz wszystkich nas jest zbudowany na tej samej formule ograniczonego czasu.
Nieprzypadkowo poniedziałkowe zajęcia filozofii przyniosły słowa o śmierci. O śmierci, którą nosimy w sobie. Naszym nieodłącznym elemencie. Organie, o którym pragniemy zapomnieć, niczym o nowotworze, który rozprzestrzenia się po ciele i paraliżuje funkcje życiowe. Tymczasem jest on tak naturalny i obecny jak mijani na ulicy piesi czy światła, które zapalają się w nocy, a gasną, kiedy wstaje świt. W kontekście wydarzeń sprzed paru godzin mówienie o śmierci było jak młoteczek, który uderzany w kolano, powodował wyprostowanie nogi – odruch bezwarunkowy. Nie potrafiłam kontrolować tego strachu i wszechogarniąjącej bezradności, niezrozumienia i wściekłości. Nazywając jednak śmierć odruchem bezwarunkowym doszłam do wniosku, że jest doznaniem koniecznym do prawidłowego funkcjonowania. Jest czymś, z czym należy się oswoić, ale również czymś, czemu nie należy się poddawać i nie należy dawać przyzwolenia na jej przyjście, jeśli mamy ku temu okazję.
Życie trzeba chronić za wszelką cenę. Chronić pod każdym możliwym względem, zaczynając od opatrywania najmniejszych ran oraz przez uruchomienie odpowiedniej profilaktyki. To wszystko z nadzieją, że czas będzie naszym sprzymierzeńcem.
Przekartkowując rok 2019 trafiłam na jeden ze styczniowych dni. Myśl tego dnia mówiła głosem Seneki, że wszystko, co potępiamy u innych, znajdziemy we własnej duszy. Jeśli tak bardzo wystrzegamy się nienawiści, przyjrzyjmy się najpierw czy nie nosimy jej we własnym sercu. Taka właśnie nienawiść przyniosła dziś śmierć, której wyraz stanął w gardle niejednego Polaka. Trudno przełknąć takie bestialstwo. Te bestialstwo, tę nienawiść mamy jednak w sobie, w zaskakująco przykrej ilości. Hektolitry jadu.
Wszechogarniąjący hejt, który produkujemy, sprowadza nas wszystkich do poziomu istot troszczących się tylko i wyłącznie o własne interesy, własne przetrwanie, dobre samopoczucie, spełnienie.
Dzieje się to poprzez wyśmiewanie wszystkiego co nie pasuje do koncepcji środowiska, w którym się obracamy. Dzieje się to poprzez uparte sądzenie, że istnieje tylko jedna prawda, tylko jedna słuszna idea. Hejt idący w parze z małymi, nienawistnymi słówkami, niepotrzebnymi uwagami, obrzydliwymi, „obiektywnymi” opiniami, przytykami, nieustannym podjudzaniem, a przeradzający się w chorobliwe postrzeganie w kolorach biało-czarnych, gdzie drugi człowiek albo jest mi nieszkodliwym, przydatnym towarzyszem albo wrogiem do unicestwienia. Brak szacunku i wszystkich podstawowych gestów życzliwości, które powinny być oczywistościami wyniesionymi z domu czy ze szkoły, przyczyniają się do bezsensownej przemocy, agresji, której skutki są często katastrofalne. Człowiek, który rani innych, nie jest nikim innym jak tylko skrzywdzonym przez kogoś człowiekiem. To domino, na które każdy z nas ma wpływ, które możemy zatrzymać. My, Polacy, przyjrzyjmy się jacy jesteśmy wobec siebie i zamiast szukać winnych naszego skłócenia poza swoimi granicami, uważając się za największych pokrzywdzonych i o najczystszych sercach, podejmijmy długodystansową pracę nad poprawą i naprawą tego, co mamy – daru życia.
Aleksandra Gawrońska – ostrołęczanka, studentka Akademii Muzycznej w Katowicach, poetka. Przejawia zamiłowanie do rzeczy ekstremalnych, ale bez problemu odnajduje się we wszelkich formach ciszy.