Czesław Miłosz był poetą akademickim, a oni byli poetami ulicznymi tzw. street poets. Nic ich nie łączyło ze światem Miłosza i odwrotnie. Oni czytali wiersze w pubach i kawiarniach, na skrzyżowaniu ulic i w parkach, a on na campusie uniwersyteckim lub uznanych „biznesowych księgarniach”, które rzadko kiedy miały na swoich półkach tomiki wierszy poetów ulicznych, chyba, że księgarnia miała półkę z książkami tzw. local poets. On sprzedawał w księgarniach swoje tomy wierszy po 20, 30 dolarów, a oni po 3 lub 5 dolarów w barach. Często oddawali swoje tomiki za filiżankę kawy, piwo lub lampkę wina każdemu, kto był gotów zapłacić za trunek.
Jesień roku 1988 była dla mnie bardzo pracowita, wcześniej złożyłem podanie o amerykańskie obywatelstwo do Urzędu Imigracyjnego, dlatego musiałem przygotowywać się do egzaminu ustnego i pisemnego. Dużo czasu spędzałem na czytaniu różnego rodzaju skryptów, książek, broszur dotyczących konstytucji i historii stanu Kalifornia w której mieszkałem i Ameryki. Tej najnowszej i tej najstarszej historii z czasów wojny z Anglikami. Egzaminy zdałem bezbłędnie i powstała możliwość, że zanim zostanę oficjalnie zaproszony na przysięgę a tam otrzymam certyfikat stwierdzający, że jestem obywatelem amerykańskim, zanim złożę podanie o paszport mogę zmienić swoje polskie nazwisko na jakieś amerykańskie. Na przysięgę czekało się wtedy kilka miesięcy, ale ja nie mogłem się zdecydować, czy zostać przy swoim nazwisku polskim, czy wymyśleć sobie coś amerykańskiego.
Sugerowali mi urzędnicy imigracyjni, a nawet zachęcali, do zmiany nazwiska, tłumacząc mi, ile miałbym korzyści z amerykańskiego, nawet to, że będzie Amerykanom łatwiej wymawiać je, poza tym będę miał o wiele mniej kłopotów w życiu codziennym.
Prawdę mówiąc w duchu zgadzałem się z nimi, wiele razy byłem zmęczony pytaniami: How do you spell your last name? Are you Russian? Where is Poland? Sam wiele razy miałem ochotę zmienić Lizakowski na amerykańskie np. Lickman lub Litopon. Nowe życie w nowym kraju, dobrze byłoby rozpocząć z nowym nazwiskiem. Tak robiło przede mną miliony Polaków, miliony emigrantów ze wszystkich kątów świata. Długo o tym myślałem, ale żadne mi się nie podobało, ani też żadne oryginalne nie przychodziło mi do głowy. Z tłumaczem mojej poezji Richardem, którego ojciec weteran II wojny światowej zmienił swoje polskie nazwisko na amerykańskie, (bardzo dużo tłumaczyliśmy mojej poezji na angielski, bo Richard sam, beze mnie nie tłumaczył) zastanawialiśmy się, co by tu wybrać, aby nazwisko było i piękne i poetyckie. Studiowałem wtedy dziennikarstwo na City College of San Francisco, przygotowywałem się do wydania następnego tomiku po angielsku, i siłą rzeczy sporo wysyłałem wierszy do amerykańskich pism literackich z różnym skutkiem. Miałem wrażenie, że miałbym więcej publikacji, gdybym miał amerykańskie nazwisko. Był koniec XX wieku i Polacy w Ameryce, byli inaczej spostrzegani niż w XIX, czy na początku XX wieku. Teraz był polski papież, była Solidarność, sporo sympatii dla Polaków. To już nie ta Ameryka, w której Polak był przedstawiany jako idiota w dowcipach, ale mimo tego, myślałem o zmianie nazwiska.
Po co komu taki poeta, którego nazwiska nawet nie można wymówić.
Przy okazji zacząłem z ciekawości w miejskiej bibliotece doszukiwać się, szperać w książkach, czy są jacyś Lizakowscy w Ameryce i okazało się że są, i to sporo ich. Najwięcej przybyło w drugiej połowie XIX wieku i to z Kaszub, a osiedlali się głównie w stanach bardzo zimnych na północy Ameryki w Wisconsin, Minnesota, Dakota.
W październiku tego roku odbyła się w śródmieściu w Berkeley w siedzibie YMCA promocja najnowszego numeru poetyckiego pisma The Galley Sail Review, w którym była zamieszczona moja twórczość poetycka. Magazyn ten należał do tak zwanej grupy little magazines and small presses (nawet nie wiem jak to przetłumaczyć na jęz. polski). Prasa lokalna dużo o tym pisała, a w komunikatach prasowych obok nazwisk miejscowych poetów było zamieszczone także moje. Szczęśliwy zadzwoniłem do pana Czesława, aby się pochwalić, że będę czytał swoje wiersze podczas promocji pisma z wieloma gwiazdami lokalnej sceny poetyckiej z San Francisco, Oakland, czy Berkeley m.in z: Jaimes Alsop, Mary Rudge, H. D. Moe, Robert Sward, Morton Felix, oraz beatnikiem Jackiem Muellerem. Pan Czesław już wiedział o tym spotkaniu, pogratulował mi, ale nie miałem odwagi zaprosić go na nie, chciałem tylko się przed nim pochwalić. Jakie było moje zdziwienie, (chyba los tak chciał) gdy podczas mojego właśnie czytania wierszy w drzwiach YMCA pokazał się kosmita pan Czesław oraz Carol (przyszła żona poety). Miłosz kosmita ubrany jak zawsze w marynarce, wełniany krawat, wygolony, wyczyszczone buty, jasna wyprasowana koszula i spodnie. Popatrzył na mnie spod krzaczastych brwi, jakoś chłodno, ale się nie przestraszyłem jego wzroku.
Powstało małe poruszenie, gdybym nie czytał, to bym wstał, podszedł do niego i zaprosił, aby usiadł w pierwszym rzędzie, a tak pan Czesław usiadł sobie skromnie na końcu sali. Oczywiście poeci amerykańscy, beatnicy, lub poeci z kręgów beatników, tak samo byli zdziwieni jego obecnością jak ja. Oni byli ubrani w jakieś stare znoszone ubrania, w stare jeansy, przetarte na tyłkach i kolanach, w rozciągniętych swetrach lub w koszulach flanelowych wypuszczonych na spodnie. Z pierścieniami po kilka na każdej ręce, z indiańskimi wisiorkami na szyjach i przegubach rąk (Amerykanie dużo mniej poświęcają uwagi wyglądowi zewnętrznemu niż Polacy). Polski poeta w krawacie był im znany z nazwiska, ale tylko niektórzy go widzieli na własne oczy, potrafili rozpoznać w tłumie.
Ci, co go znali zaczęli szeptać jeden do drugiego, noblista przyszedł, noblista przyszedł.
Czesław Miłosz był poetą akademickim, a oni byli poetami ulicznymi tzw. street poets. Nic ich nie łączyło ze światem Miłosza i odwrotnie. Oni czytali wiersze w pubach i kawiarniach, na skrzyżowaniu ulic i w parkach, a on na campusie uniwersyteckim lub uznanych „biznesowych księgarniach”, które rzadko kiedy miały na swoich półkach tomiki wierszy poetów ulicznych, chyba, że księgarnia miała półkę z książkami tzw. local poets. On sprzedawał w księgarniach swoje tomy wierszy po 20, 30 dolarów, a oni po 3 lub 5 dolarów w barach. Często oddawali swoje tomiki za filiżankę kawy, piwo lub lampkę wina każdemu, kto był gotów zapłacić za trunek.
Akademia i ulica to dwa kosmosy poetyckie.
Nie natrafiłem jednak na obecność polskiego poety w życiu literacko – poetyckim u poetów ulicznych mieszkających nad Zatoką San Francisco, łącznie z będącymi u szczytu sławy poetów z beat generation. Co wcale nie oznacza, że o Miłoszu nie słyszeli, albo go nie znali. Pan Czesław mieszkał w Berkeley od roku 1960, czyli już prawie 30 lat, a to „kawał czasu”. Jak już wyżej napisałem słyszeli i to bardzo dużo słyszeli o nim, był ceniony jak tłumacz, ale jego europejska poezja, kultura, i to co robił, była im obca. Natomiast ku mojemu całkowitemu zdziwieniu na licznych spotkaniach poetyckich, w których uczestniczyłem, gdy powiedziałem, że jestem z Polski, poproszono mnie kilka razy o recytację wiersza Tadeusza Różewicza pt. W środku życia. Znali tłumaczenie Miłosza tego wiersza na angielski, ale chcieli usłyszeć go polsku, tak bardzo im się podobał, albo przypadł do serca, do końca nie wiem dlaczego, choć można się domyślać. Hippisi-poeci w San Francisco nie znali twórczości Herberta. (Chociaż na północy, w stanie Oregon, było wydawane pismo a little magazine z bardzo dziwnym tytułem „Mr. Cogito”, w którym też zamieszczałem swoją twórczość, a jego redaktorem był John Gogol, który pokochał twórczość Herberta całym sercem, który tłumaczył z polskiego na angielski). Hippisi uwielbiali tę zwrotkę:
siedziałem na progu domu
ta staruszka która
ciągnie na powrozie kozę
jest potrzebniejsza
i cenniejsza
niż siedem cudów świata
kto myśli i czuje
że ona jest niepotrzebna
ten jest ludobójcą
Wiersza tego nie znałem, ale w San Francisco Public Library było kilka półek z książkami polskimi. Było sporo Mrożka, polskiej klasyki i tomiki wierszy Różewicza. Piszę to dla tych osób, które z błyskiem w oku pytają się mnie o popularność Miłosza w Ameryce przed i po Noblu. Także dla tych, co w życiu nie kupili tomiku wierszy, nie byli na spotkaniu poetyckim, ale zadają takie i podobne pytania, myślą, że popularność poety w Ameryce, w świecie jest równa popularności gwiazd filmowych. Dostał Nobla, to musiał być znany – tak wciąż wielu myśli – sławny przede wszystkim zbił majątek na poezji, itp. Aby podeprzeć się mocnym argumentem zacytuję samego poetę, który tak pisze o sobie:
„O tak, nie cały zginę, zostanie po mnie wzmianka w czterdziestym tomie encyklopedii w pobliżu setki Millerów i Mickey Mouse”.
Jak widać poeta dobrze wiedział o małej roli poezji, zdawał sobie sprawę ze swojej sytuacji i poezji w świecie współczesnym.
Ale wracajmy do spotkania poetyckiego, moja koleżanka Mary Rudge, która była moim przewodnikiem po scenie poetyckiej w S.F. Bay Area wtedy zaniemówiła. Po spotkaniu poszliśmy na piwo, tak jak to było w zwyczaju. W pubie po dwóch piwach Mary odzyskała głos, przy wszystkich obecnych oznajmiła, że poeta Czesław Miłosz noblista przyszedł specjalnie na to spotkanie dla mnie, a dlaczego, bo moja twórczość bardzo mu się podoba. Pochwaliła mój amerykański akcent, mówiąc, że prawie wszystko zrozumiała co przeczytałem, a po chwili dodała, kto wie, czy nie słuchaliśmy wierszy następnego polskiego noblisty, wznosząc wysoko w górę rękę z butelką piwa, patrząc w moją stronę.
I stało się, od tego czasu zostałem noblistą, nikt nie mówił mi po imieniu, tylko noblista.
Pół biedy było, gdy przedstawiała mnie Amerykanom, mówiąc; Adam, poeta, noblista, ale gdy w towarzystwie byli Polacy na przykład w Cafe la Boheme, to był dla mnie koniec świata. Przypomniałem sobie tę historię przy szukaniu nazwiska amerykańskiego, trzydzieści lat później, gdy powróciłem do Polski na stałe i szukam swojego miejsca na ziemi, z polskim dowodem osobistym wystawionym na nazwisko Adam Lizakowski. Co by się stało, gdybym został Adamem Noblem? Dobrze, że skończyło się na tym, że zostałem przy nazwisku swojego ojca i przodków, którzy na Kaszuby przybyli w połowie XVIII wieku z Holandii, (teraz wiem, że jest to udokumentowane w księgach parafialnych na Kaszubach) i głupio bym się czuł, gdybym po dwustu latach, wielu generacjach Lizakowskich zaparł się siebie.
fragment większej całości
Agencja Informacyjna, Opinie, 15.01.2019
Fot. Czesława Miłosza autorstwa Adama Lizakowskiego.
Adam Lizakowski (ur. w Dzierżoniowie) – polsko-amerykański poeta, prozaik, tłumacz, laureat Międzynarodowej Nagrody Fundacji Władysława i Nelli Turzańskich (Canada, 2000) i Award World Poetry Day UNESCO (2008), Elma Stuckey Poetry Award (2010). Studiował na Columbia College Chicago – creative writing gdzie uzyskał tytuł Bacher of Arts. Studia ukończył z wyróżnieniem Cum Laude. Tytuł magistra (Master of Arts) otrzymał na prestiżowym chicagowskim uniwersytecie Northwestern University. Jest członkiem redakcji kwartalnika „TriQuarterly Online” wydawanego przez ten uniwersytet.
Był wydawcą kwartalnika „Dwa Końce Języka” w Chicago oraz redaktorem naczelnym miesięcznika „Razem” wydawanego w San Francisco. Przez wiele lat publikował w paryskiej „Kulturze”. Autor wielu książek poetyckich, m.in. „Poetyckiej Trylogii Sowiogórskiej”, „Legenda o poszukiwaniu ojczyzny” (2001), „Dzieci Gór Sowich” (2007), oraz „Pieszyckie łąki” (2010).
Adam Lizakowski to niestrudzony promotor polskiej kultury poza granicami kraju, założyciel i właściciel artystyczno-literackiej księgarni „Golden Bookstore” w Chicago, w której odbyło się w latach 1993-1998 ponad dwieście spotkań literacko-artystycznych. Za swoją pracę na rzecz ojczyzny został odznaczony Kawalerskim Krzyżem Orderu Zasługi RP przez Prezydenta RP. (2012).