Dramaturgia gry

 

Zbliżający się Międzynarodowy Dzień Teatru to doskonała okazja do odkurzenia mojego spojrzenia na teatr. Mam skrajne odczucia co do tej dziedziny sztuki, która przecież ściśle jest związana z muzyką. Warto zauważyć, że gra na instrumencie jest czynnością teatralną. Odtwórstwo kompozycji nie jest powierzchowne, bo poznaje się ją na wielu płaszczyznach. To zagłębienie się w intencje własne i kompozytora, wyważenie emocji oraz panowanie nad reakcjami ciała, co wydaje się być najtrudniejszą częścią całej pracy z nutami. Wszystko wypływa podczas występu, przy pierwszych dźwiękach i w zależności od przygotowania. Jest to również zależne od odbiorcy, atmosfery czy instrumentu i przybiera pożądany lub niepożądany kształt. Nazywam to dramaturgią gry, ale niekiedy myślę o niej jak o oszukaństwie, bo jest to pewnego rodzaju poza. Trudno mi obnosić się dumnie z czymś, co często stoi w sprzeczności ze mną i wydaje się najzwyczajniej zmanierowaną grą aktorską.

 

Niezależenie jednak od tego, jak konsekwentna i wygładzona chcę być – nadal poruszam się po scenie i nie przestaję grać.

Niezależnie od tego, jak bardzo nie rozumiem przebiegu akcji, mojej obecności w danej scenie i jak bardzo jest ona skomplikowana, staram się doceniać całą siłę motoryczną tego teatralnego poruszenia. Akceptacja takiego stanu rzeczy sprawia, że wszystko prezentuje się przejrzyście jak układ graficzny sztuki scenicznej. Dialogi są wyraźnie widoczne i mają znaczenie, a spotykani ludzie i wszystkie wypadki codzienności z nimi związane, nie są jedynie obrazami, które zastygają nieruchomo w pamięci, ale zawierają w sobie symboliczną myśl przewodnią, która pcha mnie do przodu. Z całego spektrum wyobrażeń o teatrze wybieram więc to, które jest ważeniem każdego słowa i celebrowaniem niepodważalnych gestów. To powtarzające się ceremonie, które balansują na granicy sacrum i profanum. To deklamacje pełne wyrazowości, ale zmienne w swym przekazie. Od teatru można wiele wymagać, ale na pewno nie stałości. W końcu za nim stoi człowiek, a on sam jest zmienną istotą.

 

Zimą funkcjonuję tak, jak podgląda się akcję sceniczną zza kulis – dyskretnie. Mogę sobie pozwolić na długie obserwacje błyszczącego w świetle reflektorów kurzu i cichą radość, że to nie ja jestem na celowniku widowni. Chodzę sobie pomiędzy rzędami i siadam w różnych częściach sali, by zorientować się skąd jest najlepszy odsłuch i widok. Poznaję układ tego teatru do perfekcji. Lubię zimę za to, że można w pełni pozwolić sobie na pewne niebycie. Nikt nie podważa takiego zachowania, bo wszyscy na swój sposób tego pragną – uciec i odpocząć z dala od zimna, z dala od spojrzeń. Wszystko się kończy, kiedy zima przemija, a marzec wyciąga mnie na środek sceny. Na końcu języka mam odpowiednie słowa, ale milczę. Kiedy dostrzegam reżysera z naburmuszoną miną szybko odwracam wzrok. To jest cała wiosna. Chociaż rozjaśnia pomieszczenie dodając otuchy to tęsknię za bezpiecznym półmrokiem. Wiem jednak, że jeśli przydzieliła mi rolę to nie jest to przypadkowe. Wymaga mojego stuprocentowego zaangażowania i działania zgodnie z jej wskazówkami. Mam tak jak ona odrodzić się.

 

Nie licząc występów, na których gram na instrumencie, nie czuję się obyta z estradą, a wszelkie niemuzyczne wystąpienia zdają się być moją piętą Achillesową. Mam jednak za sobą doświadczenia, które dały mi pewien obraz tego, jak to jest być częścią większego spektaklu. Będąc w liceum zgłosiłam się do pewnego musicalu. Było to moje pięć minut na teatralnych deskach. Oprócz śpiewania nieco absurdalnych piosenek oraz wymachiwania kończynami w każdą możliwą stronę w wymyślnych układach tanecznych, miałam do wypowiedzenia małą kwestię. Jedno, niedługie zdanie, w którym miał być entuzjazm i krzykliwość niepokornego dziecka. Niestety, miałam z tym więcej niż problem. Podczas jednej z prób stałam na scenie z zaciśniętym gardłem. Reżyser, który zapewne miał po dziurki w nosie całej tej amatorszczyzny, zwrócił na mnie swoje spojrzenie. Licząc na jakieś pomocne uwagi skupiłam się na tym, co miał mi do przekazania. Usłyszałam, że mam się przesunąć. Po zrobieniu paru kroków oddalających mnie od środka sceny zatrzymałam się, po czym usłyszałam znowu te same polecenie. Ze zdziwieniem zrobiłam kolejne kroki. W momencie, kiedy znalazłam się już w cieniu sceny, dotarły do mnie kolejne słowa – tam jest twoje miejsce. Oszołomiło mnie, jakbym dostała obuchem w głowę. Uwaga zabolała, zwłaszcza, że musical był jedynie zabawą w ramach ferii, a zetknęłam się z oczekiwaniami aktorstwa najwyższej półki. Te obcesowe potraktowanie przypomina mi się zawsze wtedy, kiedy na moich barkach spoczywa zadanie zinterpretowania, przedstawienia utworu, z wszystkimi jego cechami charakterystycznymi, z jego głównym przekazem.

 

Zajęło mi trochę czasu nim zrozumiałam, że stoję naprzeciw kwestii przerośnięcia samej siebie.

Mogę napisać mocniej – stałam naprzeciw kwestii rezygnacji z siebie na rzecz tego, co miało zaistnieć za moją sprawą. Ze swojej perspektywy mogłam dawać z siebie wszystko, ale dla publiczności był to ułamek tego co potrafiłam zrobić. By zostać dostrzeżoną, moje wysiłki musiały być zwielokrotnione i pozbawione tej ostrożności, której tak usilnie się trzymałam. Ode mnie zależało jak bardzo wyrazista będę. Można to porównać do charakteryzacji. Zdecydowanie się na mocny makijaż sceniczny nie jest wyrazem próżności, ale zabiegiem, który ma na celu przybliżyć aktora widowni. Może i w lustrze dostrzegam klauna, ale dobrze pomalowana twarz dla widza staje się otwartą księgą. Niepotrzebne są mu mocniejsze okulary ani szkło powiększające. Wyostrzywszy wygląd potrzeba jeszcze tylko, by bardziej niż zwykle być pewnym, precyzyjnym narzędziem sztuki.

 

Odnalezienie złotego środka w postaci przesadyzmu wystąpienia było dla mnie nieocenionym odkryciem. Wszystkie te zabiegi, które wydawały mi się oszukaństwem, okazały się być wspaniałym poświęceniem dla sprawy. Cień, w którym lubiłam się chować, okazał się mniej atrakcyjnym, choć bezpiecznym miejscem spoczynku.

 

Codziennie mierzę się ze sztuką, która wymaga ode mnie wyolbrzymiania. Codziennie szukam w sobie tej odwagi, by otwierać się na jej różne rodzaje, jej misterium, pewne rytuały i doznania z najwyższego rzędu. Nie zawsze muszą być one związane z nieśmiertelnymi nutami albo rzędami teatralnego gmachu. Znam osoby, dla których może to być sala taneczna, hala sportowa, a nawet sala kinowa. W naszej kwestii leży odnajdywanie tego, co porusza nas najbardziej. To odkrywanie tego, co odczuwamy całą duszą i ciałem. Nasze życie dzięki temu ma w sobie więcej z dramaturgii niż mogłoby się wydawać, a podarowane pięć minut jest wykrzyknikiem, a nie znakiem zapytania.

 

Agencja Informacyjna

Aleksandra Gawrońska

Agencja Informacyjna, Muzyczny Splot Słowa, 25.03.2019 r.

 

 

 


 

Aleksandra Gawrońska – ostrołęczanka, studentka Akademii Muzycznej w Katowicach, poetka. Przejawia zamiłowanie do rzeczy ekstremalnych, ale bez problemu odnajduje się we wszelkich formach ciszy. Dla Agencji Informacyjnej pisze felietony w ramach cyklu “Muzyczny Splot Słowa”