Ambasadorowie Zdrowia Instytutu Biznesu

Wojciech Kwilecki: Niesmak pozostał

 

Wojny są ładne tylko w piosenkach, wojny przedwyborcze są brzydkie zawsze. Przekonałem się o tym czytając Dziennik Gazeta Prawna (11.10.2018) przy porannej kawie. „Królowie reprywatyzacji. 576 mln zł – tyle ze środków Warszawy wypłacono w ostatniej dekadzie z tytułu reprywatyzacyjnych odszkodowań. Lista najskuteczniejszych pełnomocników zaskakuje”.

Mnie zaskakuje ton artykułu w dzienniku używającym słowa „prawo” w tytule. Tekst opiera się na swoistym rankingu „kto ile odzyskał w ramach reprywatyzacji” i tryumfalnie ogłasza że „Największe kontrowersje wzbudza jednak „jedynka” na liście. Tu pada nazwisko prof. Macieja Kalińskiego. Doktor habilitowany nauk prawnych, profesor nadzwyczajny Uniwersytetu Warszawskiego, specjalista w zakresie prawa cywilnego. Doradca kolejnych rządów – od PO aż po PiS.

Zaraz, jakie kontrowersje? Czy nazwisko profesora pojawia się w kontekście afer? Skupowania roszczeń za bezcen? Czyścicieli kamienic? Podnoszenia czynszów o 500%? Wyrzucania lokatorów na bruk? Kuratorów byłych właścicieli żyjących od 130 lat w Argentynie? Nie. Komisja Weryfikacyjna mininistra Patryka Jakiego nie przeoczyłaby takiego faktu. Również wrocławska prokuratura prowadząca sprawy warszawskie, która nakazała aresztowanie m.in. mecenasa Roberta N. Na czym polega „zbrodnia” prof. Kalińskiego? Wygrał więcej spraw, zyskał więcej odszkodowań. Kto się skarży? Stowarzyszenie Miasto Jest Nasze, które przypadkiem startuje w wyborach samorządowych.
Puzzle złożyły się w całość, gdy dopiłem kawę. W ślad za publikacją, pod Ministerstwem Sprawiedliwości odbyła się konferencja zorganizowana przez Miasto Jest Nasze, której przebieg można streścić w taki sposób: – Najwięcej odzyskał prof. Kaliński! – Czy są wobec niego jakieś zarzuty? – Nie. – No to o co chodzi? – Odzyskał najwięcej!

Postawmy sprawę jasno: W wyniku działania tzw. Dekretu Bieruta dekretu z dnia 26 października 1945 roku o własności i użytkowaniu gruntów na obszarze m. st. Warszawy (Dz. U. 50 poz. 279) wszelkie grunty położone w granicach przedwojennej Warszawy przeszły na własność gminy m. st. Warszawy.

Wojciech Kwilecki
Wojciech Kwilecki

Gdy czytam w artykule o 230 mln zł, które pomógł odzyskać swoim klientom prof. Kaliński, kręcę głową ze smutkiem. Klientów było wielu. Sprawy trwały długo. Te sumy nie robią wrażenia w zestawieniu ze skalą powojennego komunistycznego rabunku, gdy praktycznie zlikwidowano własność prywatną, odbierając obywatelom majątek o gigantycznej wartości. Przypomnijmy: właściciele nieruchomości w Warszawie, wszyscy posiadacze majątków rolnych powyżej 50 lub 100ha, wszyscy przedsiębiorcy, przemysłowcy, drobni producenci, aptekarze, hotelarze, sklepikarze, piekarze, właściciele pensjonatów, większych domów i mieszkań, młynarze… Jakiekolwiek szacunki prawdopodobnie nie oddają skali. Wszystkie sprawy łączył wspólny mianownik: bezprawie i niesprawiedliwość. Na tym ogromnym majątku uwłaszczyło się państwo, samorządy, różne instytucje, a po 1990 roku także osoby i firmy prywatne. Bardzo, ale to bardzo rzadko byli to prawowici właściciele. Dowód: właśnie to osławione 230 mln. To kropla w oceanie zrabowanego majątku, który należy liczyć w setkach miliardów.

 

Wszyscy umyli ręce. Prawdziwej reprywatyzacji, która rozwiązałaby problem globalnie, jak nie było – tak nie ma. Problemem nie jest bowiem reprywatyzacja, jak sugeruje szeroki front od Komisji Weryfikacyjnej po Miasto Jest Nasze, tylko jej brak.

Brak ustawodawstwa, jednoznacznych ram prawnych, jednolitego orzecznictwa, procedur administracyjnych. Mętna woda do łowienia tłustych ryb. Takie bajorko ufundowały nam wszystkie kolejne rządy, odmawiając uregulowania sprawy największego w dziejach rabunku majątku narodowego. Majątku należącego do obywateli polskich. Dlatego każda sprawa, kiedy uczciwie udaje się coś komuś „wyrwać państwu z gardła” jest małym promykiem, który na chwilę rozjaśnia mroki postkomuny. Tak, postkomuny, bo wbrew tromtadracji partii rządzącej, postkomuna trwa w najlepsze. Jej końcem byłaby właśnie uczciwa ustawa reprywatyzacyjna, uchwalona w rok stulecia odzyskania niepodległości (to taka podpowiedź na marginesie, wątpię czy nasi włodarze skorzystają).

Stowarzyszenie Miasto Jest Nasze gra na wynik wyborczy, pozornie piętnując hipokryzję rządu PiS, a w rzeczywistości atakując samą ideę prawa własności. Znana metoda podburzania tłumu.

Zawsze się znajdzie ktoś, kto ma mniej a my damy mu do ręki kij. „Zjadaj bogatych” – głosili anarchiści. MJN nie ukrywa swoich mocno lewicowych afiliacji. Maski „działaczy społecznych” opadły i ujawniła się nienawiść do „warstw posiadających”. W tym wypadku warstw niemal całkowicie wywłaszczonych, ale mniejsza o to. Można pogrywać starą dobrą walką klas. MJN zamierza pomknąć do wyborów na czerwonym rowerku, rozjeżdżając po drodze podstawy cywilizacji i kultury. Nie rozumieją, że majstrowanie przy puszce Pandory za pomocą sierpa i młota, może się źle skończyć nawet dla wielbicieli jednośladów. Swoją drogą nie wiem, dlaczego działacze MJN przypinają rowery, chroniąc przecież swoją własność przed bezprawnym przywłaszczeniem? Czyż nie powinny należeć do społeczeństwa?

Mogę tylko współczuć prof. Kalińskiemu i wielu innym uczciwym osobom, które zostały postawione przed wentylatorem, rozstawionym przez Miasto Jest Nasze, przy zdumiewającej asyście Dziennika Gazety Prawnej. Wentylator został nakarmiony stekiem insynuacji, rozrzucił, może coś się przyklei.

Za puentę niech posłuży stary kawał:
– Słuchaj, wczoraj jak u mnie byłeś w odwiedzinach, zginął mi portfel.
– No chyba nie sądzisz, że to ja!?
– Nie, portfel się znalazł. Ale wiesz… Niesmak pozostał.

 

Agencja Informacyjna

Wojciech Kwilecki

Agencja Informacyjna, Opinie, 12.10.2018,

Autor jest członkiem Zarządu Głównego Polskiego Towarzystwa Ziemiańskiego.